Jeśli polec, to przynajmniej w imię wyższych wartości: do takiego wniosku najwyraźniej doszła brytyjska premier. W wywiadzie dla „Sunday Express" uznała, że odrzucenie przez deputowanych porozumienia z Brukselą o brexicie byłoby „katastrofalnym i niewybaczalnym złamaniem wiary w naszą demokrację".
Ale od ogłoszenia przez Davida Camerona decyzji o referendum w sprawie członkostwa kraju w Unii blisko pięć lat temu z ust polityków padło tyle kwiecistych frazesów, że nie robią one już większego wrażenia. BBC szacuje, że przynajmniej 100 spośród 317 torysów w Izbie Gmin odrzuci we wtorek umowę zaproponowaną przez May. Chodzi przede wszystkim o zwolenników twardego brexitu, którym nie podoba się bezterminowe utrzymanie królestwa w unii celnej z kontynentem, aby zapobiec przywróceniu kontroli na granicy z Republiką Irlandii (tzw. backstop). W tej sytuacji nie bardzo widać, jak May miałaby uzyskać większość 326 deputowanych: pozostałe ugrupowania, na czele z laburzystami (256 deputowanych), będą głosowały przeciw jej propozycji, choć często z przeciwnego powodu niż prawe skrzydło Partii Konserwatywnej.
Teorie spiskowe
W Londynie umysł rozpala więc już nie sam los umowy rozwodowej, tylko to, co się stanie po jej odrzuceniu. „Sunday Times" twierdzi, że lider Partii Pracy Jeremy Corbyn dogaduje się ze zbuntowanymi torysami, aby jeszcze we wtorek przeforsować votum nieufności wobec May i rozpisać przedterminowe wybory.
Inny spisek deputowanych miałby polegać na przegłosowaniu zmiany regulaminu Izby Gmin: to posłowie, a nie rząd, ustalaliby porządek obrad, przez co parlament mógłby bezpośrednio zwrócić się do Brukseli o przedłużenie poza 29 marca procesu rozwodowego.
„Często zapomina się, że Wielka Brytania jest demokracją parlamentarną i to Westminster, a nie Downing Street w ostateczności rozstrzyga o losie kraju" – mówi „Rz" Jonathan Portes, profesor londyńskiego King's College.