To pokazuje problemy, z jakimi borykają się Turcy: rząd, firmy, które niemal 70 proc. wysokiego zadłużenia rozliczają w dolarach, i konsumenci, których oszczędności i siłę nabywczą zjada coraz wyższa inflacja. Ceny towarów i usług nie rosną co prawda jeszcze w tempie wenezuelskim (tam nawet milion procent w tym roku), ale śmieciowe ratingi długu tureckiego obniżane właśnie przez międzynarodowe agencje oraz dalsze osłabienie liry zwiększą zapewne inflację z obecnych, nienotowanych w żadnym stabilnym kraju 16 proc. do powyżej 20 proc. rocznie.
Czytaj także: Turcja nie będzie ostatnią ofiarą na globalnym rynku
Turecki kryzys to w dużej mierze skutek wielkiej rozgrywki geopolitycznej, w której w głównych rolach występują Rosja i USA. W błyskawicznym tempie przenosi się to jednak na gospodarkę i na życie Turków. Inna sprawa, że tamtejszym władzom można zarzucić zgubną pewność siebie i bagatelizowanie realiów gospodarki rynkowej (chociażby zwlekanie przez upolityczniony bank centralny z podnoszeniem stóp procentowych w walce z inflacją).
Kryzys może się szybko rozlać nie tylko po innych tzw. rynkach wschodzących (wśród nich wciąż jest Polska), ale po całej Europie. W pierwszej kolejności narażone są zadłużone Argentyna, Rosja, RPA czy Meksyk, a dalej Brazylia czy Indie.
Może dziwić, że na razie zachodnie, rozwinięte rynki finansowe dosyć spokojnie reagują na tak poważne ryzyko. Jak pokazuje historia, wystarczy jednak impuls i jeden dzień, aby to się zmieniło, a inwestorzy wpadli w panikę. Ogłoszenie niewypłacalności przez Turcję lub tamtejsze banki udzielające kredytów w dolarach czy dalej tracąca siły lira boleśnie dotknęłyby zaangażowanych w Turcji europejskich banków (takich jak brytyjski HSBC, holenderskie ING, francuski BNP Paribas czy włoski UniCredit). Musiałyby tworzyć sięgające dziesiątków, a nawet setek miliardów euro rezerwy na tzw. złe lub ryzykowne długi.