Aktualny odcinek telenoweli „Brexit" zaczął się od tego, że Izba Gmin poparła 19 października wynegocjowaną przez premiera Borisa Johnsona z UE umowę brexitową. Sprawa okazała się jednak dla szefa brytyjskiego rządu bardziej skomplikowana, ponieważ jednocześnie ta sama Izba odrzuciła plan, by przeprowadzenie tej ustawy przez parlament nastąpiło w ekspresowym tempie. W oczywisty sposób oznaczało to dla Johnsona dotkliwą porażkę. Brytyjczycy przywykli już do niekończącej się opowieści o brexicie, w sobotni poranek nie podniecali się nadmiernie informacjami z Izby Gmin. Inaczej Johnson, jak zwykle pobudzony, wyglądał na zaskoczonego nieoczekiwanym rozwojem wypadków. Skutki tego zaskakującego wydarzenia były dwa.
Przede wszystkim Johnson wysłał do Brukseli wniosek o kolejne przesunięcie terminu brexitu – jednak go nie podpisał – co stało się jednym z najbardziej kuriozalnych ruchów politycznych we współczesnej historii Wielkiej Brytanii. Co ciekawe, wniosek został w Brukseli przyjęty jako pełnowartościowy. I oczywiście natychmiast wszedł jako superdziwactwo polityczne do annałów współczesnej historii Brytanii. 28 października 2019 ambasadorowie 27 państw UE zgodzili się, że Wielka Brytania może przedłużyć wychodzenie ze Wspólnoty do 31 stycznia 2020 r. (tymczasem zaczyna się procedura ustalania właściwej daty wychodzenia – może to bowiem nastąpić wcześniej niż w wyznaczonym terminie).
Drugim skutkiem głosowań 19 października było szukanie przez Johnsona możliwości doprowadzenia do przedterminowych wyborów w Wielkiej Brytanii, co dałoby mu przynajmniej szansę na większość w Izbie Gmin, a także przetasowanie własnych szeregów poselskich. Hazardowe nastawienie premiera nie spotkało się jednak z ciepłym przyjęciem Izby. Premier pomimo to poszedł z wnioskiem do Izby Gmin, przy okazji próbując umowy z posłami: obiecał im w zamian za zgodę na wybory więcej czasu na pracę nad projektem ustawy o wycofaniu się z uczestnictwa w UE 28 października. W Izbie Gmin przepadł wniosek o wybory 12 grudnia. Johnson nie złożył jednak broni, podgrzewał tylko atmosferę, zresztą już dawno skłócił się z parlamentem, oskarżył izbę, że jest zagrożeniem dla demokracji, bo „nie wypełnia woli narodu".
Johnson to jeden z tych wielkich współczesnych populistów, którzy nie przebierają w słowach, szczególnie jeśli już tylko słowa im pozostają, bo jednak procedury i instytucje są mocne i się trzymają. Johnson zapowiedział, że do wniosku wróci, i tak się stało, i to niemal natychmiast. W nocy z 28 na 29 października trwało urabianie własnej partii oraz obiecywanie Szkockiej Partii Narodowej (która ma swoje powody, by pójść na wybory), że brexit przed wyborami procedowany nie będzie. Wszyscy bowiem się bali grubego numeru premiera, czyli że zacznie ponowne procedowanie brexitu tuż przed wyborami, co sprowadziłoby całą operację „szybki brexit" do polityczno-parlamentarnej farsy. By dopiąć swego, Johnson zaproponował fortel legislacyjny, czyli pozorną zmianę zasady kadencyjności, dopisując możliwość przeprowadzenia wyborów w tym roku miedzy 9 a 12 grudnia. W tej sytuacji lider opozycji J. Corbyn poparł ideę wyborów, bo nie miał już wyjścia, wszak opozycja nie może udawać, że jej nie interesuje walka o powiększenie swego stanu posiadania.