Upadło po 63 dniach koszmarnych walk ulicznych i niewysłowionego cierpienia mieszkańców polskiej stolicy. Bilans tego desperackiego zrywu jest przerażający. Na podstawie materiałów dowodowych zgromadzonych przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich ocenia się, że od sierpnia do października 1944 r. w Warszawie zginęło ok. 200 tys. cywilnych mieszkańców stolicy oraz 16 tys. powstańców. Liczby te potwierdzają także źródła niemieckie, w tym sporządzony 20 grudnia 1944 r. ściśle tajny raport końcowy (Schlussbericht) gubernatora dystryktu warszawskiego dr. Friedricha Gollerta. Ponad pół miliona ludzi zostało wypędzonych ze swoich domów, za utratę których nigdy nie otrzymali odszkodowania od państwa niemieckiego. Od 3 października 1944 do 16 stycznia 1945 r. specjalne brygady niemieckie zniszczyły 45 proc. budynków stolicy, w tym 72 proc. obiektów mieszkaniowych. 27 listopada 1944 r. w akcie najwyższego barbarzyństwa niemieckie hordy wysadziły w powietrze Zamek Królewski w Warszawie. Podobny los spotkał 25 kościołów, niemal wszystkie szkoły, uczelnie i szpitale. 90 tys. Polaków wysłano do pracy niewolniczej w Niemczech, a 60 tys. osób osadzono w obozach koncentracyjnych.
Mimo to do dzisiaj warszawska insurekcja jest tematem niemal nieznanym na świecie. Dlaczego? Ponieważ nigdy nie potrafiliśmy o to zadbać. Nikt nie ma litości nad przegranymi utracjuszami, którzy nie potrafią myśleć o przyszłych pokoleniach. Jaki sens miało posłanie na śmierć tysięcy młodych, dobrze wykształconych mieszkańców stolicy, którzy po wojnie mogliby kształtować rozwój Polski?
Żadna z ośmiu osób, które ponoszą winę za realizację głównego elementu akcji „Burza", nie łudziła się, że powstańcy mogą samodzielnie pokonać regularne oddziały niemieckie. Wiedział o tym przede wszystkim generał Tadeusz Bór-Komorowski, który 14 lipca 1944 r. wysłał do Naczelnego Wodza jednoznaczną ocenę sytuacji w okupowanej Polsce: „Zdaję sobie sprawę, że udanie się takiego wybuchu ułatwiłoby Sowietom działania wojenne, lecz głównie miałoby wartość polityczną. Kraj stworzyłby pozory chęci współpracy z Sowietami i podporządkowania się im, a ludność poniosłaby olbrzymie straty oraz nastąpiłby rozłam w społeczeństwie polskim, co ułatwiłoby Sowietom przeprowadzenie ich planów politycznych w Polsce". A jednak, wydając rozkaz do powstania, Bór-Komorowski postąpił wbrew własnej opinii, a tym samym ułatwił Stalinowi to, o czym sam ostrzegał w liście do Londynu. Trudno też uwierzyć, że absolwent szkoły oficerskiej piechoty i kawalerii w Wiener Neustadt i doświadczony dowódca frontowy nie wiedział, jak straszne będą konsekwencje walki miejskiej, o której był od początku przekonany, że jest niemożliwa do wygrania. Potwierdził to słowami: „Przy obecnym stanie sił niemieckich w Polsce i przy przygotowaniach przeciwpowstańczych, polegających na rozbudowie każdego budynku zajętego przez oddziały, a nawet urzędy, w obronne fortece z bunkrami otoczonymi drutem kolczastym, powstanie nie ma widoków powodzenia".
Nieustannie gloryfikujemy straceńcze akty heroizmu, od których roi się nie tylko nasza historia, ale także literatura. Za to ze zdumiewającą obojętnością pomijamy rocznice wielkich zwycięstw. Nie fetujemy ich paradami, ulicznymi festynami, pokazami fajerwerków czy choćby piknikami rodzinnymi. 24 czerwca, 15 lipca, 15 sierpnia, 12 września – z ręką na sercu, kto, czytając to zdanie, pamięta, do jakich zwycięstw odnoszą się wszystkie te daty? Wystarczy zapytać przechodniów na ulicach polskich miast o bitwy: pod Cedynią, Wiedniem, Grunwaldem czy Warszawą, aby się przekonać, że większość nie ma pojęcia, o jakie wydarzenia chodzi. Pod tym względem jesteśmy już naprawdę typowym społeczeństwem zachodnioeuropejskim, którego świadomość historyczna jest na koszmarnie niskim poziomie. Z tą tylko różnicą, że my, współcześni Polacy, jesteśmy także rozsmakowani w nieustannym kulcie niepowodzeń i śmierci, zapominając przy tym, że to państwo założyli ludzie twardzi, którzy nie znali pojęcia klęski.