Polskie drogi do Niemiec

Henryk Kulczyk robił w Niemczech doskonałe interesy z PRL, tworząc podstawy imperium swego syna, Jana. Piosenkarka z Pucka Celina Muza trafiła do Niemiec, bo wyszła tu za mąż, Leszek Oświęcimski, literat z niemieckim paszportem, uważa, że w Niemczech odnalazł swe emploi.

Publikacja: 02.06.2009 14:21

Tam, gdzie dziś stoi Reichstag, w XIX wieku znajdował się w latach 1844 – 1883 pałac wielkopolskiej

Tam, gdzie dziś stoi Reichstag, w XIX wieku znajdował się w latach 1844 – 1883 pałac wielkopolskiej rodziny Raczyńskich. Kilkaset metrów dalej stał pałac Radziwiłłów – jeden z najbardziej prestiżowych salonów Berlina. Zajęła go Kancelaria Rzeszy, a zburzony został podczas II wojny światowej

Foto: AFP, Michael Gottschalk Michael Gottschalk

Rodzina Polowczyków najbardziej pasuje do standardowego obrazu przesiedleńców ze Śląska, ale i ona znalazła się Niemczech z czystego przypadku. Nie chcą ujawniać swego prawdziwego nazwiska.

W Niemczech mieszka dwa miliony osób o polskich korzeniach. Większość przybyła stosunkowo niedawno, w ostatnich dziesięcioleciach ubiegłego wieku. Wielu imigrantów sprowadziła do Niemiec chęć poprawy warunków życia, wielu nie mogło znaleźć dla siebie miejsca w komunistycznej Polsce, jeszcze inni znaleźli się w Niemczech przypadkowo. Prześledźmy, jak wyglądały ich losy.

[srodtytul]Interesy przede wszystkim[/srodtytul]

83-letni Henryk Kulczyk jest znaną postacią w środowisku berlińskiej Polonii. Nie dlatego, że jest milionerem i ojcem Jana Kulczyka, jednego z najbogatszych Polaków. – Od mojego przyjazdu do Berlina brałem udział w organizowaniu życia polonijnego. Założyłem nawet pierwszy klub polskich przedsiębiorców, który istnieje do dzisiaj – mówi. Dzieli czas pomiędzy Poznaniem i Berlinem, zasiada w radach nadzorczych kilku spółek i często odwiedza syna w Londynie. Do Berlina zawitał w 1956 roku, „po upadku powstania poznańskiego”, jak mówi. Zrozumiał, że w PRL nie ma już czego szukać po nacjonalizacji rodzinnej firmy Kulczyków. – Jestem kupcem z czwartego pokolenia – tłumaczy.

Znał niemiecki jeszcze z czasów okupacji i nie miał w Berlinie żadnych problemów językowych. Miał też krewnych w Berlinie Zachodnim, ale nie korzystał z ich pomocy. Jeden z nich był sędzią, a przed 1945 rokiem – członkiem NSDAP. – Po przyjeździe zamieszkałem w hotelu – wspomina. Zajął się handlem, sprowadzając z Polski grzyby i bydło. Potem zainteresował się kontenerami i został przedstawicielem brytyjskiej firmy sprzedającej kontenery w krajach Europy Wschodniej. To był prawdziwy początek wielkiej fortuny Kulczyków.

Jako członek organizacji polonijnej Zgoda miał doskonałe kontakty z polskimi władzami. Zapewnia, że nie miał nic wspólnego z polskim wywiadem ani służbami bezpieczeństwa. – Zawsze czułem się przede wszystkim Polakiem i dawałem to wszystkim w Niemczech wyraźnie do zrozumienia. Jako znany przedsiębiorca mogłem sobie pozwolić na takie manifestowanie polskości – twierdzi. Nie starał się też nigdy o niemieckie obywatelstwo, którego uzyskanie nie byłoby dla niego problemem. Ceni sobie Krzyż Zasługi Berlina i wspomina jak w dalekiej przeszłości przy jakiejś okazji „przedstawiono mu Adenauera”, pierwszego kanclerza RFN. Henryka Kulczyka trudno nazwać typowym przedstawicielem berlińskiej Polonii. Od początku wiedział dokładnie, czego chce i jak robić interesy na wielką skalę.

[srodtytul]Nieudacznicy z sukcesem[/srodtytul]

Na niepozornej kamienicy przy Ackerstrasse 168 w Berlinie widnieje niewielki napis: „Club der Polnischen Versager” oraz po polsku: „Klub Polskich Nieudaczników”. Tak wygląda sukces. Sukces polskiego klubu w Berlinie, którego adres figuruje we wszystkich przewodnikach po niemieckiej stolicy. To u „nieudaczników” przez blisko osiem ostatnich lat odbyły się setki spotkań, wieczorów muzycznych, pokazy filmów, wystawy malarskie i prezentacje literackie. „Nieudacznicy” wydają książki, dyskutują o literaturze i poezji, o Kantorze,

Masłowskiej, Kuczoku. Do tego Tyskie w butelkach. Smakuje Niemcom stanowiącym większość stałych bywalców.

Nikt w jednym miejscu nie przedstawiał nigdy w Niemczech tak intensywnie młodej polskiej kultury jak Klub Polskich Nieudaczników.

Klub otwarto 1 września 2001 r. dokładnie o godz. 5.45, w rocznicę hitlerowskiej inwazji na Polskę, poprzez przełamanie papierowego szlabanu granicznego. Zorganizowana wtedy impreza odbyła się pod przewrotnym hasłem „Krieg und Zimmer” (Krieg to wojna, a Zimmer to pokój mieszkalny). Ale jeszcze większy ładunek prowokacyjny miała sama nazwa klubu. Stereotyp Polaka nieudacznika był jeszcze wtedy głęboko zakorzeniony w niemieckiej świadomości. Publiczne przyznanie się do nieudacznictwa graniczyło w tym kraju z aktem cywilnej odwagi. Niemal natychmiast okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. – Był to czas, kiedy po euforii zjednoczenia i gwałtownych zmianach w Niemczech zaczęła się kształtować warstwa ludzi, którzy poczuli się wyłączeni z głównego nurtu, ogarniała ich melancholia i frustracja – tłumaczy Piotr Olszówka, mieszkający w Berlinie autor i poeta.

Kim są więc polscy nieudacznicy, samozwańczy misjonarze polskiej kultury w Niemczech? Przybyli do Niemiec niemal w tym samym czasie, pod koniec lat 80., gdyż w Polsce nie widzieli szans samorealizacji. Jeden z nich, 41-letni Leszek Oświęcimski, pochodzi z Gdańska, jest z wykształcenia polonistą. W 1988 r. postanowił wyjechać z Polski. – Ze względów politycznych i ekonomicznych – tłumaczy. Żona, Kaszubka z pochodzenia (w Niemczech traktowana jako Niemka), otrzymała wkrótce prawo pobytu, a następnie obywatelstwo. W ten sposób i Leszek Oświęcimski został Niemcem, wyłącznie formalnie z racji posiadanego paszportu. Niemcem paszportowym jest i Adam Gusowski, który wspólnie z Piotrem Mordelem organizuje życie klubowe. – Mój paszport nie jest dowodem identyfikacji narodowej. Żyję w szpagacie pomiędzy Polską a Niemcami i mam ten sam dystans zarówno do polskiej, jak i do niemieckiej rzeczywistości – tłumaczy. Znalazł się w Berlinie, mając 15 lat, gdyż rodzice zdecydowali się w 1988 roku wyjechać ze Szczecina, poszukując lepszego miejsca do życia. Ani jego rodzice, ani on sam nie utrzymują żadnego kontaktu z środowiskami polonijnymi. – Polonia kojarzy mi się z Cepelią, nieszczerą oceną własnego narodu i kolektywną pielęgnacją tęsknoty za ojczyzną widzianą przez różowe okulary – mówi Gusowski.

[srodtytul]Berlin – świetne miejsce do życia[/srodtytul]

Celina Muza ma poważny problem, bo nie wie, gdzie głosować w czasie wyborów do Parlamentu Europejskiego. Prócz Berlina, gdzie mieszka od 15 lat, ma jeszcze dwa miejsca zamieszkania w Polsce. W dodatku w dniu wyborów będzie koncertować w Kaliszu. Jest znaną w Berlinie piosenkarką i szansonistką. Jej koncerty są wydarzeniem dla grupy wiernych wielbicieli, Niemców i Polaków. Celina Muza wie, jak poruszyć czułe nuty w ich duszy. Śpiewa po polsku i niemiecku, wprowadzając często słuchaczy w nastrój za pomocą dowcipnych aluzji do wydarzeń w krajach po obu strony Odry.

Zaczęło się kilka lat temu od Adama Małysza i małyszomanii w Polsce. Niemcom się to spodobało, bo mają kłopoty z łączeniem dumy narodowej z osiągnięciami nie tylko swych sportowców, ale i wybitnych postaci z innych środowisk. Uczestnicy koncertów Celiny Muzy dowiadywali się więc o Polsce wielu ciekawych rzeczy, co sprzyjało jej popularności. Wydała już w Niemczech wiele płyt. Większość piosenek po niemiecku. Autorem wielu z nich jest jej mąż Andreas. Poznali się w Niemczech, gdzie Celina przybywała kilkanaście lat temu z grupą studentów na spotkaniach teatralnych. – Mieliśmy do wyboru mieszkanie w Szczecinie, w moim rodzinnym Pucku i Berlinie – wspomina Celina. W szczecińskiej firmie introligatorskiej pracował przez lata Andreas. Wybór padł na Berlin, miasto, z którego krok do Polski.

Celina Muza nie zerwała nigdy więzi z Polską. Ubolewa z powodu zamknięcia Teatru Małego w Warszawie, gdzie przed laty grała w „Lilli Wenedzie” u Adama Hanuszkiewicza. Nieco wcześniej próbowała kariery piosenkarki w Polsce z repertuarem Marleny Dietrich. – Język niemiecki w piosence w Polsce nie funkcjonuje – opowiada. Za to jej akcent i piosenkarskie umiejętności spodobały się w Theater des Westens w Berlinie. Są to niestandardowe losy emigrantki z przypadku i wyboru równocześnie. Celina jest zadowolona ze swego życia i dotychczasowej kariery. Ceni sobie współpracę z doskonałymi i znanymi w Niemczech muzykami. I fakt, że z Berlina można w każdej chwili wyskoczyć do Polski, aby obejrzeć nowy film, zajrzeć do teatru czy nawet napić się wiejskiego mleka gdzieś pod Gorzowem. Pobyt w Niemczech traktuje jak wielką życiową przygodę.

[srodtytul]Asymilacja z przypadku?[/srodtytul]

Czysty przypadek sprowadził do Niemiec śląską rodzinę Andrzeja i Danuty Polowczyków. Ona – fizyk z wykształcenia, on – inżynier, pracownik naukowy Politechniki Śląskiej. Tak było do 1987 r., kiedy to wybrali się na urlop do Niemiec. Przyjechali na zaproszenie niemieckiej rodziny, która podobnie jak tysiące Niemców wspomagała paczkami polski naród w czasach stanu wojennego. Adres rodziny Polowczyk Niemcy znaleźli w kościele w Dortmundzie. Zostawiła go tam ciotka Danuty, goszcząca u przyjaciół. Wkrótce do państwa Polowczyk na adres w Chorzowie zaczęły nadchodzić paczki z pomocą. Było w nich mleko w proszku i różne wiktuały. – Byliśmy wzruszeni i niesamowicie zaskoczeni – wspomina Danuta. Zaproszenie na urlop było niezwykle atrakcyjne. Cała rodzina – Danuta, Tadeusz i dwójka dzieci w wieku trzech i trzynastu lat – przyjechała więc latem 1987 r. do Düsseldorfu. Urlop trwać miał trzy tygodnie. Zakończył się trwałą emigracją.

– Po pięciu dniach spędzonych u naszych gospodarzy wylądowaliśmy w obozie dla przesiedleńców. Chcieliśmy stamtąd uciec, ale nie mieliśmy pieniędzy na powrotną podróż – wspomina Danuta. – Zostaliśmy, postanowiliśmy spróbować rozpocząć nowe życie w Niemczech. Dlaczego? Miałam dosyć życia na Śląsku, nie wyobrażałam sobie spędzenia reszty życia w Chorzowie, bodajże najbardziej zagrożonym ekologicznie mieście w Polsce. Po drugie, jak żyć w kraju,w którym nie funkcjonuje służba zdrowia – pyta. I opowiada dalej. – Zaczęliśmy od nauki języka. Było ciężko. Niewygodne małe mieszkanie, ciągłe poszukiwania pracy, zdobywanie nowych kwalifikacji. To były niełatwe czasy. Otrzymałam niemieckie obywatelstwo, gdyż ojciec jako Ślązak został w czasie wojny wcielony do Wehrmachtu – mówi Danuta.

Po latach rodzina Polowczyków nie żałuje podjętej decyzji. Całej rodziny już nic z Polską nie łączy. W domu mówi się jednak po polsku. Polowczykowie z rzadka odwiedzają rodzinne strony. Właściwie nie mają specjalnych powodów, aby jeździć za Odrę. W ślad za nimi do Niemiec przyjechali rodzice – Ślązacy, którzy nigdy nie zdecydowaliby się na ten krok samodzielnie. Danuta jest już na emeryturze. Andrzej lada moment zakończy pracę zawodową. Są całkowicie zasymilowani. Polska i Śląsk są obrazami z przeszłości, do której wraca się jedynie we wspomnieniach.

Rodzina Polowczyków najbardziej pasuje do standardowego obrazu przesiedleńców ze Śląska, ale i ona znalazła się Niemczech z czystego przypadku. Nie chcą ujawniać swego prawdziwego nazwiska.

W Niemczech mieszka dwa miliony osób o polskich korzeniach. Większość przybyła stosunkowo niedawno, w ostatnich dziesięcioleciach ubiegłego wieku. Wielu imigrantów sprowadziła do Niemiec chęć poprawy warunków życia, wielu nie mogło znaleźć dla siebie miejsca w komunistycznej Polsce, jeszcze inni znaleźli się w Niemczech przypadkowo. Prześledźmy, jak wyglądały ich losy.

Pozostało 94% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!