Przyczyną był brak procedur. Kiedy bowiem służby polskie wiedziały już o złych warunkach pogodowych w Smoleńsku, prezydencki tupolew zbliżał się do lotniska Siewiernyj. Był zatem w rosyjskiej strefie powietrznej i to od tamtejszych służb powinien otrzymać informację o zmianie warunków atmosferycznych. Potwierdza to ppłk Robert Kupracz, rzecznik Sił Powietrznych.
– Informacji na wniosek załogi udziela kontrola obszaru powietrznego, w którym w danej chwili znajduje się statek powietrzny, lub kontroler lotniska Smoleńsk-Siewiernyj – mówi.
Dziś nie wiadomo, czy rosyjski kontroler to zrobił i jak brzmiały przekazane polskim pilotom komunikaty. Być może wyjaśni to zapis z czarnych skrzynek. Szef komisji badającej przyczyny katastrofy Jerzy Miller, minister spraw wewnętrznych i administracji, odmówił „Rz” udzielenia takich informacji.
Jednak i Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych, i Centrum Operacji Powietrznych mogły taką informację przekazać Tu-154 za pomocą łączności radiowej.
– Jest taka techniczna możliwość, ale się tego nie praktykuje – tłumaczy ppłk Kupracz. I zastrzega: – Warunków atmosferycznych do lądowania nie określa Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych, lecz kontroler lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, który podaje je załodze.
Jak przyznaje anonimowo wojskowy pilot, można by to zmienić, ale trzeba by wprowadzić odpowiednie regulacje. – W przypadku takich lotów jak do Smoleńska ani CHSZ, ani COP nie mają żadnych możliwości reagowania, zakazania lądowania i kierowania na inne lotniska. Muszą być procedury, bo nikt, nawet szef COP, nie wydałby polecenia „nie lądujcie”. Powód? – Natychmiast straciłby stanowisko – tłumaczy.