Po ostatnim treningu przed meczem, którego RPA przegrać nie może, piłkarze Carlosa Alberta Parreiry po kolei wchodzili do basenów z lodowatą wodą, by zregenerować mięśnie. Steven Pienaar przyznawał, że on i jego koledzy czują się zmęczeni – nie tylko całym sezonem, ale czekaniem na mecz, który da wreszcie RPA radość i pozwoli zjednoczyć się ludziom tak jak po sukcesie rugbystów, którzy w 1995 roku zdobyli mistrzostwo świata.
Oczekiwania są dużo mniejsze, nikt nie marzy o tym, by Bafana Bafana wznieśli puchar. Triumfalny przejazd przez Johannesburg zorganizowano drużynie jeszcze przed pierwszym meczem, powtórka – ponoć dużo bardziej efektowna – nastąpi po wyjściu z grupy. Nikt nie liczy na więcej, zostawienie za plecami Francji, Urugwaju lub Meksyku będzie wystarczającym sukcesem, by później ze spokojnym sumieniem dopingować lepszych – głównie Brazylijczyków.
Mecz z Urugwajem odbędzie się na stadionie w Pretorii (początek o 20.30) w wyjątkowym dniu. 16 czerwca jest w RPA wolny od pracy. W 1976 roku uczniowie w Soweto rozpoczęli protest przeciwko nauczaniu w języku afrikaans, powstanie krwawo stłumiła policja, rząd wprowadził zasadę utrzymania porządku "za wszelką cenę", ale czarna ludność zaczęła podnosić głowę i walczyć o swoje prawa. To był początek końca apartheidu.
Pienaar prosił kibiców o wsparcie, bo piłkarze są pod olbrzymią presją. Nie musiał tego robić, bo RPA udało się już jedno – tak jak w 1995 roku do Springboksów przekonali się czarni, tak teraz reprezentacja w piłce nożnej jest też drużyną białych. Naprawdę kibicuje jej cały kraj.
Afryka na boisku jest jednak bardzo gościnna – po raz pierwszy reprezentowana przez aż sześć drużyn, miała wykorzystać to, że gra u siebie. Ale na razie lepiej radzą sobie nawet drużyny z Azji.