Mecz Słowenii z USA na stadionie Ellis Park w Johannesburgu skończył się przed 18. Kiedy wychodziłem o północy z biura prasowego, nie było już prawie nikogo, a na pewno nie było kogoś z obsługi, kto pokazałby mi, gdzie stoją autobusy, które miały rozwozić dziennikarzy w różne strony miasta.
W dniu meczu autobusy miały jeździć do 2.15. Słyszałem, że się psują i nie są ogrzewane, a z kierowcami trudno się porozumieć, ale tego dnia autobusów nie było w ogóle.
Ellis Park to nieciekawa okolica, policyjne statystyki są zatrważające. Kiedy tylko wyszedłem z terenu stadionu, ruszył za mną policjant. Przy bramie pokazał mi, gdzie autobusy stoją zazwyczaj, ale dalej szedł za mną. Gdy doszedłem do skrzyżowania, zagwizdał i głosem nieznoszącym sprzeciwu kazał wracać. Powiedział mi, że jeśli ich nie widzę stąd, to znaczy, że dzisiaj już nie przyjadą.
Zadzwoniłem po taksówkę, policjant wrócił do ogniska, które rozpalił przy bramie stadionu. Wielu policjantów na mundialu nie wygląda jak policjanci. Ten miał śmiesznie założoną wełnianą czapkę, kufajkę, a na niej naciągniętą kamizelkę z napisem „policja“. Wyglądał, jakby ktoś podszedł do niego przed meczem, dał 100 randów i powiedział, że w dzisiejszej zabawie w policjantów i złodziei będzie po dobrej stronie.
Taksówka podjechała natychmiast, ale tylko zwolniła, zamiast się zatrzymać. Znajomy policjant przybiegł natychmiast i powiedział, że nie wolno mi machać na taksówki, mimo że się jednej z nich spodziewam. Bo gdy zamacham, to mogą mnie zawieźć, ale nie tam, gdzie bym chciał. Poprosił o telefon, żeby sprawdzić, pod jaki dzwoniłem numer.