O tym, jak duże emocje budzi ta sprawa, świadczy atmosfera panująca przed salą rozpraw Sądu Okręgowego w Warszawie, gdzie wczoraj miał ruszyć proces dotyczący współpracy Leszka Moczulskiego, jednego z najbardziej znanych działaczy opozycji antykomunistycznej, ze Służbą Bezpieczeństwa. Do sali wpuszczono tylko kilkanaście osób. Wywołało to emocje i komentarze. – Wchodzą na salę donosiciele, tacy, co mają krew na rękach, a porządnych ludzi nie wpuszczają – komentowano.
W czasie posiedzenia prokurator IPN Justyna Walczak wniosła o umożliwienie zapoznania się z aktami sprawy, które dopiero dzień wcześniej wpłynęły z archiwów IPN do sądu. Wniosła, by przekazać je pionowi lustracyjnemu IPN do skopiowania. Pełnomocnik Moczulskiego, mec. Paweł Rybiński, mówił, że to oznaczałoby nierówność stron w dostępie do akt sprawy. Sąd odroczył więc rozpoczęcie procesu do 4 października. Zdecydował, że akta sprawy prześle do IPN tylko na 7 dni, aby obrona mogła się z nimi zapoznawać w sądzie.
– Mam tylko jedną, prawdziwą, linię obrony: wszystkie teczki SB na mój temat zostały sfałszowane – mówi „Rz" Leszek Moczulski. – To prokurator będzie musiał udowodnić, że tak nie było – dodaje.
Moczulski twierdzi, że jego rzekome donosy zostały sfabrykowane na podstawie nagrań dokonywanych przez SB w czasie jego rozmów ze znajomym w jednej z warszawskich kawiarni. – Również mój podpis na jednym z dokumentów, którymi dysponowało SB, był sfałszowany – wyjaśnia. – Jestem od lat przyzwyczajony do procesów i fałszywych oskarżeń – dodaje.
Leszek Moczulski w latach 70 i 80 XX w. był jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci opozycji. Za walkę z komuną spędził w więzieniach prawie 7 lat.