W maju 2006 r., pół roku przed katastrofą w Halembie, w której zginęło 23 górników, w kopalni Szczygłowice koło Gliwic wybuch metanu poparzył ośmiu górników pracujących 650 metrów pod ziemią, pięciu z nich ciężko. Jeden musiał przejść półroczną rehabilitację. – Do dzisiaj mam psychozy – mówi jeden z górników. Sprawa przeszła bez echa tylko dlatego, że górnicy przeżyli.
Oficjalnie wybuchu metanu w tym rejonie nikt z władz kopalni się nie spodziewał. Z dokumentów wynika, że miał on kategorię A, tzn. niezagrożony wybuchem gazu. Taki był też wniosek z pomiarów, które robił szef działu wentylacji Tadeusz Kubiczek, odpowiedzialny za zagrożenia metanowe. Podpierał się ekspertyzą sprzed roku dr. inż. Eugeniusza Krausego z Kopalni Doświadczalnej Barbara przy Głównym Instytucie Górnictwa. Skutek? W miejscu, gdzie pracowali górnicy, w ogóle nie było metanomierzy. Najbliższy był dwa kilometry od epicentrum wybuchu. I dawał sygnały, ale nikt z kierownictwa nie zwrócił na nie uwagi.
Metan wybuchł. – Przeżyliśmy dlatego, że się przewróciliśmy i fala ognia nas nie zabiła – tłumaczy kolejny górnik.
Po 24 godzinach od wypadku gotowa była już ekspertyza mająca wyjaśnić przyczynę. Znowu wykonał ją na polecenie kopalni inż. Krause. To były szef działu wentylacji w Szczygłowicach. Z ekspertyzy, która kosztowała kopalnię 120 tys. zł, wynikało, że metan przyszedł z góry, nie z dołu, gdzie fedrowano.
– To niemożliwe. Fedrowano pod nami, wybijało podłogę pod nami. Kierownictwo musiało mieć świadomość, że metan przedostaje się wyżej. Przecież po to wzmacnialiśmy ten chodnik – mówi jeden z górników.