Środowisko hiphopowe jest zdecydowanie mniej entuzjastyczne. „Jeden błąd w sztuce wystarczy, by zejść na manowce psychorapu jak L.U.C” – pastwił się w jednym z utworów Mes, zarzucając koledze po fachu degenerowanie psychodelicznej, niezwykle ekspresywnej spuścizny grup takich jak Kaliber 44 czy 3-X-Klan.
To jednak nie nazbyt wyraźne inspiracje są główną wadą dolnośląskiego artysty. Pośród pseudofilozoficznych rozważań, surrealistycznych wycieczek w świat fantastyki naukowej czy zachwytów nad dekonstrukcją języka polskiego ginie gdzieś sens. Bardzo trzeba chcieć, by wychwycić go z gradu pojękiwań i poprzeciąganych sylab zmiksowanych w umiarkowanie czytelną całość.
Ten problem dotyczy wszystkich dokonań L.U.C, zarówno nagranej w ramach Kanału Audytywnego „Spasoasekuracji”, „Płyty skirtorytmicznej” czy „Neurofotoreceptoreplotyki jako magii bytu”, jak też solowego „Haelucenogenoklektyzmu” bądź stworzonej wespół z Rahimem „Homoksymoronomatury”. Na szczęście zeszłorocznej „Planet L.U.C” – w najmniejszym stopniu. Tu do mętnych wywodów doszły emocje, zaś teksty w rodzaju „W tym kraju nie być sprzedawczykiem, to prawie adwent/ czasem wierzę, że z kłód rzuconych mi pod nogi wybuduję niezatapialną tratwę” wcale nie należą do rzadkości.
Poza wszystkim piątkowy gość Teatru Na Woli ma dobrą rękę do muzyki. Bliski jest mu zarówno abstrakcyjny, jazzujący hip-hop w stylu wytwórni Ninja Tune, jak i elektroniczne poszukiwania na polu trip-hopu. Umiejętnie wykorzystuje też żywe instrumenty oraz beatbox.
Część słuchaczy podchodzi więc do niego tak jak do Madliba bądź didżeja Quika – a niech sobie rapuje, co chce, byle by produkował. W końcu tych kawałków nie trzeba analizować, można spróbować dać się ponieść ich specyficznemu klimatowi. I wyjść z koncertu L.U.C zadowolonym.