[b]W sobotę zagrasz ze swoim zespołem Mama Selita na finale festiwalu Street Art Doping. Jako że pracę magisterską na historii sztuki poświęciłeś street artowi, nie będzie ci chyba obojętne, że podczas występu w twoim otoczeniu zamiast pomalowanego muru znajdą się gipsowe płyty? [/b]
[b]Igor Seider:[/b] Otoczenie zawsze jest dla mnie ważne. Całe szczęście, że zaproszeni twórcy (m.in. Will Barras, Stef Plaetz, The London Police) doskonale malować mogą nawet na tekturowym opakowaniu po butach. Miasto powinno się jednak zastanowić – zamiast jednorazowej akcji, po której gips trafi do Wisły, mogło zyskać dla Warszawy świetne wizytówki. Tym bardziej że pamiętam, iż po tym murze malowano wcześniej bez problemów, w świetle prawa.
[b]Problemy się piętrzą. Może Street Art Doping mimo wszystko nauczy urzędników, jak je rozwiązywać?[/b]
Festiwal dzięki swojej energii z oporami aktywuje zaniedbane myślenie o przestrzeni. Akcja wkroczyła w miejską tkankę nieśmiało, koncentrując się na miejscach, o których trzeba było wiedzieć, by do nich trafić. Ale już działań na skrzyżowaniu Kasprzaka i Prymasa Tysiąclecia, nazywanego rondem Wolnego Tybetu, i rondzie Sedlaczka nie sposób przeoczyć. Pozostaje nadzieja, że urzędnicza znieczulica Street Art Dopingowi nie zaszkodzi i za rok będzie przedsięwzięciem o większym rozmachu i lepszej logistyce.
[b]A jeśli konserwator zabytków stanie murem za kolejnymi murami? [/b]