Wielki kot, który zignorował oklaski i ułożył się wygodnie, zakładając łapę na łapę, ukradł finał zespołowi i Krystynie Jandzie. – Ostrzegali mnie: nigdy nie zgadzaj się na występ ze zwierzętami – śmiała się reżyserka, dziękując wykonawcom. Lew wpisał się jednak świetnie w klimat spektaklu „Bagdad Cafe”, któremu najwyraźniej przyświecało hasło: dać rozrywkę widzowi, samemu dobrze się przy tym bawiąc.
Jest coś w klimacie teatru stworzonego przez Jandę, co udziela się zapraszanym przez nią artystom. Energia, spontaniczność, żywiołowość. To wszystko potrafią wygenerować z siebie wykonawcy „Bagdad Cafe”, wynagradzając problemy techniczne, przede wszystkim z dźwiękiem, które najwyraźniej stały się polską specjalnością przy muzycznych produkcjach. Można mieć tylko nadzieję, że w kolejnych przedstawieniach uda się je naprawić.
Nie znajdziemy w „Bagdad Cafe” rozbuchania scenicznego. Musical Percy’ego Adlona na podstawie filmu o tym samym tytule jest chwilami antymusicalem. Nieco niechlujnym i brudnym jak tytułowy motel. Przenosi widza w świat totalnej umowności, której symbolem stają się magiczne sztuczki prezentowane bywalcom tego miejsca.
Historia dwóch kobiet, bohaterek tej współczesnej bajki, przypomina klimatem film „Smażone, zielone pomidory”. To po damskiej stronie jest tutaj racja. Życie trzeba zbudować od nowa, nie opierając się na mężczyznach, tylko na własnej sile.
Panowie w realizacji Jandy stanowią tło. Są to albo okrutni i słabi mężowie, albo grupka wytatuowanych kierowców w barze, która, owszem, bywa zabawna, ale niewielki z niej pożytek. Służy przede wszystkim jako chór, choć w jednej z końcowych scen świetnie wypada w choreografii Emila Wesołowskiego. Na szczęście w tej gromadzie pojawia się policjant jąkała, który stanowi dobrą przeciwwagę komiczną dla kobiecej relacji. Dzięki tej karykaturalnej roli Mariusz Drężek staje się natychmiast ulubieńcem publiczności.