Gdy w 2001 roku przyjmował tytuł Honorowego Obywatela Warszawy, stołeczni radni mówili o nim: „To legenda tego miasta. Całym życiem świadczył o sprawiedliwości i godności”.
A on sam, odbierając wyróżnienie, stwierdził wtedy: – Warszawa to moje miasto. Tutaj się nauczyłem mówić po polsku, żydowsku i niemiecku i że trzeba zwracać uwagę na drugiego człowieka. Ale i tu po raz pierwszy dostałem po pysku za to, że jestem Żydem. Fundamenty tego miasta stoją na kościach moich przyjaciół. Zalanych betonem, asfaltem. Niby nic nie widać, ale czasem, jak zaświeci słońce, pokazuje się mała kosteczka, która świadczy, że coś jednak tu było”.
Choć po wojnie związany był z Łodzią, w stolicy najważniejszy był dla niego Muranów, właśnie dzięki „kościom przyjaciół” – śladom powstania w getcie, którego był ostatnim przywódcą.
Ale najważniejszą datą był 19 kwietnia 1943 r. Co roku, od kilkudziesięciu lat o tej samej godzinie – w południe – pojawiał się przed pomnikiem Bohaterów Getta na Muranowie. Prywatnie, niezależnie od oficjalnych uroczystości.
– Ten marsz śladem bohaterów getta będzie się z nim najbardziej kojarzyć. Cisza, szept: „idzie Edelman“, wszyscy się rozstępują, a potem idą za nim z kwiatami. To zostanie mi na zawsze w pamięci. Nie było patosu. Po prostu szedł człowiek, który walczył o pamięć o poległych Żydach – mówi Gołda Tencer, szefowa fundacji Shalom.