Śledztwo smoleńskie znalazło się w ślepej uliczce. Po czterech latach dochodzenia prokuratura nie jest w stanie oszacować, kiedy je zakończy. To dlatego, że pracujący dla prokuratury biegli nie chcą wydać swych opinii bez pełnego dostępu do oryginalnych dowodów, a zatem do szczątków tupolewa oraz zapisów parametrów lotu zarejestrowanych w czarnych skrzynkach. A bez dokumentów od biegłych śledztwa nie da się zakończyć.
Do tej pory prokurator generalny Andrzej Seremet przekonywał, że bez wraku i oryginałów czarnych skrzynek da się zakończyć śledztwo. – Jest to możliwe. Dysponujemy zgranymi z oryginałów zapisami czarnych skrzynek. Nasi biegli już określili, że to nagranie nie nosi żadnych śladów przekłamań, wobec czego procesowo ma taki sam charakter jak oryginał. Polscy prokuratorzy i biegli mają pełny dostęp do wraku, badali go osiem razy – mówił w „Gazecie Wyborczej" w październiku minionego roku.
Rzeczywiście, przez lata takie przekonanie w prowadzącej śledztwo prokuraturze wojskowej było powszechne. Według naszych informacji kłopoty prokuratury zaczęły się wraz z powołaniem zespołu biegłych. Jakie jest ich zadanie?
– Powołaliśmy biegłych, aby przygotowali kompleksową opinię w sprawie śledztwa smoleńskiego. W skład tego zespołu w zależności od sytuacji wchodzi od 16 do 24 fachowców rozmaitych dziedzin – tłumaczył Seremet jesienią 2012 r.
Kompleksowa opinia jest fundamentalna dla śledztwa. W zamyśle prokuratury owa opinia miała się stać podstawą do decyzji o dalszych losach dochodzenia. W grę wchodziło albo jego zakończenie (jeśli biegli uznaliby katastrofę za zwyczajny wypadek i obarczyli winą pilotów), albo też postawienie przed sądem odpowiedzialnych za przyczynienie się do katastrofy (gdyby biegli uznali, że winę ponoszą także osoby trzecie, choćby kontrolerzy czy przygotowujący lot).