Umowy czasowe stały się jednym z tematów debaty publicznej. I słusznie, bo jest o czym dyskutować. Samo słowo „śmieciówka" stało się wręcz obelgą. To niesprawiedliwie, bo uderza w ciężko pracujących ludzi, którzy pracy nie traktują jak czegoś śmieciowego. Wiele tak zatrudnionych osób zresztą nie narzeka. Jedni, bo zarabiają trochę więcej albo w ogóle mają pracę. Inni, bo z jakichś powodów to dla nich wygodne. To zasada „coś za coś", którą wszyscy stosujemy.
Tak więc umowy czasowe, czyli nieregularne lub doraźne formy zatrudnienia, nie są samym złem i w każdej gospodarce powinno być dla nich miejsce. W Polsce są one nadużywane: jest ich za dużo i zastępują normalne zatrudnienie. To patologia naszego systemu. W głównym nurcie powinno być normalnie oskładkowane zatrudnienie według kodeksu pracy (który jest za mało elastyczny), a inne formy mogą być marginesem. U nas jest odwrotnie.
Podczas spotkań rozmawiam z ludźmi, często młodymi, pracującymi w takiej właśnie formule. Wady są oczywiste: brak poczucia stabilności, słabe zabezpieczenie emerytalne czy chorobowe. Dużo wolnoamerykanki, swoboda pracodawcy i mało gwarantowanych praw pracownika. Ale ważniejsze od formy zatrudnienia jest coś, co nazwałbym stanem „no future": „Pracuję za 2 tys. zł i mam perspektywę, że za pięć lat będę pracował za 2,2 tys. Na więcej nie ma szans". To na tym polega problem. Przekonanie „no future" jest powszechne i to ono, a nie niedostatek, każe ludziom wyjeżdżać do Londynu.
Jaki ma to związek ze śmieciówkami? Sytuacja „no future" wynika z tego, że promowanie przez kolejne rządy taniej siły roboczej jako przewagi konkurencyjnej naszego kraju kończy się właśnie 2 tys. zł na rękę. Bez perspektywy wzrostu. Orliki, autostrady, stadiony tego nie zmienią. Nie poprawią też tej perspektywy obniżka wieku emerytalnego, rozdawanie każdemu po 500 zł ani dopłaty do minimalnej pensji. Nie poprawią, ale nawet pogorszą, bo trzeba będzie znaleźć na to środki. A jak nie wskaże się źródła oszczędności, to skończy się jak zawsze na podwyżkach podatków lub składek. Czyli jeszcze większe „no future".
Czasówki sprawdzają się przy prostej, powtarzalnej i niezbyt dobrze płatnej pracy, tam, gdzie jednego pracownika łatwo zastąpić innym. To rozwiązanie dobre dla gospodarki opartej na taniej sile roboczej, jaką w Polsce mamy. Tam, gdzie rolę zaczynają grać umiejętności, specjalizacja, wynalazczość, wzornictwo, budowanie wartości marek, sytuacja się zmienia. W takiej gospodarce siła nie płynie z taniej i niewymagającej siły roboczej, ale z tego, że mamy drogich i wymagających starań, ale wysoce produktywnych pracowników. Wartość mercedesa nie bierze się tylko z tego, że śrubki w nim są skręcone dobrze. Ale też mercedesów nie projektują i nie produkują ludzie pracujący na czasówkach.
Jest oczywiste, że za ograniczenie nieregularnych form zatrudnienia trzeba zapłacić. Niejeden pracownik usłyszy: możesz przejść na regularny i oskładkowany etat, ale, sorry, na rękę dostaniesz mniej, bo mnie na to nie stać. Inny może w ogóle stracić pracę. Coś za coś.
Dlatego uważam, że zakazanie takich form w grę nie wchodzi, bo straty będą większe niż korzyści. Ale zmniejszanie zakresu czasówek jest konieczne, bo obecnie blokują one życiowe plany i aspiracje wielu ludzi. Tak więc ograniczyć tę formę zatrudnienia musimy, jeśli chcemy, żeby nasz kraj nie utkwił w nierozwojowym modelu gospodarczym. Trzeba jednak robić to inteligentnie, a nie siekierą. Przede wszystkim zaś zrozumieć, z czego bierze się nadużywanie tych form w Polsce. Oto kilka sposobów.