A więc stało się. Podczas Marszu Niepodległości odnotowano pierwszy śmiertelny wypadek. Ofiarą nie był jednak żaden z jego uczestników, policjantów ani przypadkowych przechodniów. Na ulicach Warszawy – jakkolwiek by zaklinać rzeczywistość, z roku na rok 11 listopada coraz spokojniejszych – ostatecznie umarła idea krytycznego patriotyzmu.
Patriotyzmu głuchego na szum husarskich skrzydeł i odgłos podbijania bębenka narodowej dumy. Zawsze gotowego do przyjęcia na siebie winy za grzechy przeszłości, bezwzględnego dla wszystkich objawów narodowej megalomanii. Skrupulatnego w badaniu sumienia własnej wspólnoty, ogniem wypalającego z niego każdy przejaw samozadowolenia i jednocześnie więcej niż spolegliwego dla sąsiadów – w obliczaniu rachunków krzywd, na wszelki wypadek myląc się trochę zawsze na ich korzyść. Poczucie winy, gotowość do przyjęcia na siebie odpowiedzialności miały łączyć mocniej niż język, kultura i symbole. Wstyd jest jedynym godnym tego miana, etycznie czystym i pewnym, fundamentem wspólnoty. Ten heroiczny, w pewnym sensie nawet bardzo piękny, pomysł promowany kilkadziesiąt lat temu przez Jana Józefa Lipskiego czy Jerzego Jedlickiego zaczął się w latach 90. coraz częściej rymować z wezwaniem do innego wstydu. Już nie tylko za przeszłość wspólnoty, ale i teraźniejsze niepowodzenia. Do gotowości wzięcia na siebie całej winy za ekonomiczne wykluczenie, drobiazgowej, krytycznej oceny własnej zaradności, byleby tylko nie szukać winy gdziekolwiek poza samym sobą. I tak odrzucenie megalomanii narodowej stało się nieodłączną częścią pakietu, w skład którego zaczęła wchodzić pogarda dla sierot po socjalizmie.