Startując skromnie jako zaopatrzeniowiec Związku Radzieckiego polski przemysł spożywczy stał się siódmym dostawcą żywności w Unii Europejskiej.
Na progu zmian
– Trzy kamienie milowe w rozwoju polskiego sektora żywności to inwestycje zagraniczne, fundusze unijne i inwestycje polskiego kapitału – mówi Andrzej Gantner, dyrektor generalny Polskiej Federacji Producentów Żywności. Uważa, że Polska w ciągu 30 lat była jednym z najbardziej doinwestowanych krajów w sektorze żywności.
W latach 90. głównym dostawcą kapitału były inwestycje zagraniczne. Przed wejściem do UE pojawiło się kolejne źródło dofinansowania: programy pomocowe (m.in. z SAPARD), na dopasowanie polskiej produkcji do wymagań unijnych. Wreszcie przyszła fala inwestycji w wykonaniu rodzimego już kapitału.
Gdy w latach 80. pewien pracownik centrali handlu zagranicznego pokazywał francuskim inwestorom halę zakładów mlecznych na warszawskiej Woli, produkujących m.in. sery, w której latały gołębie. Ptaki mogą roznosić zarazki, więc nie może być ich w pobliżu produkcji żywności. – Francuzi byli przerażeni, a myśmy nie widzieli problemu – wspomina jeden z uczestników tego spotkania. Dla porównania: dziś do strefy produkcji pracownicy wchodzą w ubraniach i maskach ochronnych, a warunki panują tam sterylne.
W raczkującym kapitalizmie piętrzyły się problemy. Narastające bezrobocie zwiększyło utajone bezrobocie na wsiach, nie pomógł rosnący import żywności. – Produkowaliśmy drożej i gorszej jakości, bo nie mieliśmy nowoczesnego przemysłu przetwórczego. W tym czasie trafiały do Polski ładnie opakowane produkty, co było dla nas utrudnieniem, bo zwiększyło konkurencyjność – wspomina prof. Andrzej Kowalski, dyrektor Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej.