Zwykle mój dzień wygląda następująco: śniadanie jem w biegu do pracy, obiad zerkając nerwowo na zegarek, a na kolację już nie starcza mi czasu. Wielu z nas żyje podobnie. W metrze można zobaczyć ludzi połykających w pośpiechu hamburgery. W przejściach podziemnych – tłum zajadający się kebabami lub zapiekankami. Przestaliśmy się zastanawiać, co i jak jemy. Jakby jedzenie straciło dla nas wartość i trzeba było je upychać na siłę gdzieś w napiętym grafiku dnia.
Nagrodzony na wielu festiwalach (Paryż, Amsterdam, Ateny, Montreal, Meksyk) film dokumentalny „Chleb powszedni” ogląda się jak esej, który podsumowuje zmianę naszego stosunku do żywności. Nikolaus Geyrhalter – reżyser, scenarzysta, producent i autor zdjęć w jednej osobie – zbierał materiał do filmu w kilku krajach europejskich, również w Polsce. Austriak wykorzystał go do stworzenia niezwykle sugestywnej wizji artystycznej.
W dokumencie nie ma słów. Są zbędne. Kamera filmuje z bliska, jak zbiera się genetycznie zmodyfikowane pomidory, tuczy kurczaki, zapładnia sztucznie krowy czy zabija bydło. Taki widok zawsze wywołuje wstrząs. Jednak w „Chlebie powszednim” szokujący efekt zostaje spotęgowany, bo Geyrhalter uświadamia, że jedzenie – zanim trafi na nasz stół – obrabiane jest w swoistych fabrykach śmierci.
Wszystko odbywa się w nich taśmowo, bezrefleksyjnie, jakby pracownicy ubojni i ferm dostosowali swoje osobowości do otaczających ich maszyn. Sami stali się doskonale zsynchronizowanymi ze sobą automatami. Chwilami można odnieść wrażenie, że wraz z nimi uczestniczymy w surrealistycznym, krwawym spektaklu.
To przygnębiające doświadczenie. W austriackim dokumencie żywność okazuje się jeszcze jednym masowym produktem, takim samym jak proszek do prania lub papier toaletowy.