Wiadomość o śmierci zaledwie 28-letniego, wyjątkowo obiecującego aktora wstrząsnęła nie tylko filmowym światem. Ciało Ledgera zostało znalezione w jego nowojorskim mieszkaniu przez gospodynię i masażystę, który przyszedł rano na umówione spotkanie. Dookoła porozrzucane były fiolki z lekarstwami – wszystkie dozwolone, przepisane przez lekarza. Środki nasenne, przeciwbólowe, antydepresanty, pigułki łagodzące ataki lęku i paniki. Zgodnie z oświadczeniem policji przyczyną zgonu było przypadkowe przedawkowanie.
Cena sukcesu okazała się niesprawiedliwie wysoka. Na zewnątrz uśmiechnięty, pełen energii – zwykły dwudziestoparolatek. Jednak gdzieś w środku Ledger musiał się zmagać z potężnymi demonami. Jakimi dokładnie? Tego już się nie dowiemy.
Wrócił wtedy do Nowego Jorku na krótki odpoczynek, przyjechał prosto z londyńskiego planu filmu „The Imaginarium of Doctor Parnassus” w reżyserii Terry’ego Gilliama, współtwórcy uwielbianych przez Heatha montypythonowskich filmów i skeczy.
Ledger lubił artystyczny płodozmian. Po rolach mrocznych chętnie brał się do czegoś lżejszego. I odwrotnie. Nikt, pewnie nawet on sam, nie zdawał sobie do końca sprawy, jak mocno przeżywa swoje filmowe wcielenia – zwłaszcza te najbardziej wymagające, jak w „Tajemnicy Brokeback Mountain” albo „Mrocznym rycerzu”. Ale było przecież jeszcze życie prywatne: przede wszystkim ukochana córeczka Matylda, ze związku z aktorką Michelle Williams, „moje największe osiągnięcie w życiu” – jak mówił.
Zjednał sobie jako aktor szacunek wszechstronnością, ale też zupełnie niegwiazdorskim podejściem do zawodu. Nie był typem mdłego przystojniaczka, nie szukał rozgłosu. Grając, polegał na intuicji i robił to doskonale, chociaż jako samoukowi brakowało mu pewności siebie. Ale nigdy nie cofał się przed wyzwaniami. Za to, owszem, potrafił odrzucić rolę, jeśli uważał, że nie jest zbyt oryginalna. Tak było np. ze Spider-Manem.