[b]RZ: Artyści to są bardzo szczęśliwi ludzie – mówi pana bohater w „Przyjęciu” Mike’a Leigha. Są czy nie?[/b]
[b]Krzysztof Stelmaszyk:[/b] Muszę opowiedzieć o moim bohaterze i autorze sztuki, który bardzo trafnie diagnozuje rzeczywistość. Pokazuje małżeństwo z klasy średniej przekonane, że osiągnęło prawie wszystko. Ma już piętrowy domek z ogródkiem i skórzaną kanapę z najwyższej półki.
Tymczasem to są ludzie puści, cała bieda polega na tym, że o tym nie wiedzą. On jeszcze czegoś pragnie – wiesza w centralnym miejscu salonu kopię obrazu van Gogha, chwali się kolekcją oprawionych w skórę dzieł Dickensa i Szekspira, słucha V symfonii Beethovena. Myśli, że artyści są wolni i szczęśliwi, bo sam jest nieszczęśliwy. Wzbiera w nim cholesterol i go zabija.
[b]Sztuka wydaje się niepozorna – niby telenowela, tymczasem portretuje ludzi, których można nazwać współczesnymi Makbetami. Jakie czasy, tacy bohaterowie: nie mają dzieci i uprawiają zbrodnie towarzyskie, zadręczając sąsiadów swoimi nieszczęściami. Obserwuje pan takie wampiryczne typy wokół siebie?[/b]
Nie wchodzimy do domów, które budują się wokół Warszawy i w całej Polsce. Nie poznajemy ich mieszkańców tak dobrze jak w spektaklu, jednak rosnąca liczba zawałów i tłok w galeriach handlowych pokazują, że styl życia oparty na konsumpcji dotarł już do nas na dobre. Tacy ludzie jak bohaterowie Leigha mają w Polsce coraz lepsze warunki do rozwoju, czyli klęski. W spektaklu pojawia się również para młodych, którym gospodarze chcą zaimponować. Ich też czeka w życiu nieszczęście. Piąta bohaterka jest już po rozwodzie.