[b]Rz Czy obraz przedwojennej stolicy przedstawiony w telewizyjnym spektaklu „Warszawa” Andrzeja Strzeleckiego bardziej wzrusza, czy drażni romantycznym rysem kabaretów i półświatka?[/b]
Tamtą Warszawę znam tylko z filmów, rycin i wspomnień mojego dziadka, który darzył ją wielkim sentymentem. Opowiadał o pięknym mieście, przypominającym wyglądem i energią Paryż. Zamieszkałym przez obywateli, którzy czuli się jej patriotami, wierzyli w nią, kształtowali. Wrzesień 1939 roku zapoczątkował degradację, która wciąż trwa. Dzisiejszych mieszkańców stolicy trudno nazwać zintegrowaną społecznością. W przypadkowych domach zbudowanych w przypadkowych miejscach, mieszkają przypadkowi ludzie. Do stolicy przyjeżdżają, żeby się przespać i robić karierę. W mieście białych kołnierzyków, integracja odbywa się co najwyżej w firmie, zorganizowana przez dział personalny. Nie czuje się żadnego ducha, charakteru, smaku. A ten spektakl budzi sentymenty, bo wraca do czasów, kiedy stolica jeszcze wyglądała pięknie, plac Unii Lubelskiej o 20 nie był pusty, ale tętnił życiem. Przykro mi to mówić, tym bardziej że w tym mieście się urodziłem i wychowałem.
[b]Ale z życiem kulturalnym nie jest tu chyba tak źle?[/b]
A dobrze? W sensie kulturalnym Warszawa pozostaje w tyle za Londynem, Paryżem czy Amsterdamem. Owszem jest tu wiele instytucji kulturalnych, ale rzadko można o nich powiedzieć są kulturotwórcze i kreatywne, że wyznaczają kierunek, kształtują gusty, nadają charakter miastu i są ściśle zintegrowane z jego rytmem. Dlatego wielu twórców wyjeżdża stąd, nie mając możliwości realizowania swoich artystycznych ambicji. Wyjeżdżają z poczucia istniejącej ciasnoty, w której tu tkwimy.
[b]A pan odczuwa tę ciasnotę?[/b]