Doskwiera mi ciasnota

Ze Sławomirem Orzechowskim rozmawia Małgorzata Piwowar

Publikacja: 03.09.2009 07:02

Doskwiera mi ciasnota

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

[b]Rz Czy obraz przedwojennej stolicy przedstawiony w telewizyjnym spektaklu „Warszawa” Andrzeja Strzeleckiego bardziej wzrusza, czy drażni romantycznym rysem kabaretów i półświatka?[/b]

Tamtą Warszawę znam tylko z filmów, rycin i wspomnień mojego dziadka, który darzył ją wielkim sentymentem. Opowiadał o pięknym mieście, przypominającym wyglądem i energią Paryż. Zamieszkałym przez obywateli, którzy czuli się jej patriotami, wierzyli w nią, kształtowali. Wrzesień 1939 roku zapoczątkował degradację, która wciąż trwa. Dzisiejszych mieszkańców stolicy trudno nazwać zintegrowaną społecznością. W przypadkowych domach zbudowanych w przypadkowych miejscach, mieszkają przypadkowi ludzie. Do stolicy przyjeżdżają, żeby się przespać i robić karierę. W mieście białych kołnierzyków, integracja odbywa się co najwyżej w firmie, zorganizowana przez dział personalny. Nie czuje się żadnego ducha, charakteru, smaku. A ten spektakl budzi sentymenty, bo wraca do czasów, kiedy stolica jeszcze wyglądała pięknie, plac Unii Lubelskiej o 20 nie był pusty, ale tętnił życiem. Przykro mi to mówić, tym bardziej że w tym mieście się urodziłem i wychowałem.

[b]Ale z życiem kulturalnym nie jest tu chyba tak źle?[/b]

A dobrze? W sensie kulturalnym Warszawa pozostaje w tyle za Londynem, Paryżem czy Amsterdamem. Owszem jest tu wiele instytucji kulturalnych, ale rzadko można o nich powiedzieć są kulturotwórcze i kreatywne, że wyznaczają kierunek, kształtują gusty, nadają charakter miastu i są ściśle zintegrowane z jego rytmem. Dlatego wielu twórców wyjeżdża stąd, nie mając możliwości realizowania swoich artystycznych ambicji. Wyjeżdżają z poczucia istniejącej ciasnoty, w której tu tkwimy.

[b]A pan odczuwa tę ciasnotę?[/b]

Tak i to coraz dotkliwiej, boleśniej. Robi się coraz gorszej jakości produkcje. Proces degradacji zamiast wreszcie wyhamować, stale się pogłębia. Króluje miernota, tandeta, bylejakość i efekciarstwo.

[b]To może trzeba coś z tym zrobić?[/b]

To nie jest zależne ode mnie. Mogę mówić, co mnie boli i szukać ratunku w pojedynczych wartościowych projektach. Czasami zdarzają się niebanalne pomysły, którym dane jest się zmaterializować. Ale trzeba też uczciwie powiedzieć, że większość wykonywanej pracy – pomijając tę teatralną – nie służy ważnym i potrzebnym sprawom. Przeciwnie – miałkim i byle jakim. Ile można oglądać mutowanych na wszystkie sposoby seriali o tancerzach czy miłości? Owszem są może lekkie, łatwe i przyjemne, tylko że nie mają nic wspólnego z naszymi rzeczywistymi problemami. Owszem, za granicą także produkuje się seriale o pielęgniarkach i hydraulikach, tyle że opowiadają one o prawdziwych, a nie wydumanych problemach tych ludzi. Wydobyty jest ich uniwersalny charakter, o sprawnym rzemieślniczym przekazie nie wspominając. Jestem pewien, że dziś oczekiwania widzów są znacznie większe niż to, co im się proponuje. A gdzie jakość, sztuka, mądrość, przesłanie? Nie ma. Tymczasem na świecie potrafią sobie z tym radzić, choć tam też pewnie z namaszczeniem śledzą słupki oglądalności. We wszechogarniającej nas konsumpcji, komercja przestała być pojęciem pejoratywnym. Ale mimo wszystko nie musi oznaczać tandety. Wystarczy się rozejrzeć, żeby zobaczyć, że z komercji można też uczynić sensowne, ciekawe przedsięwzięcie. Wystarczy wspomnieć kultowe seriale takie jak na przykład „Hotel Zacisze”, „Przystanek Alaska”, „Z archiwum X” czy ostatnio „Doktor House”. Z przyjemnością się je ogląda. Można tylko pozazdrościć.

[b]A może to jest tak: cudze chwalicie, swego nie znacie?[/b]

Właśnie znam, dlatego tak mówię. Mieliśmy w dorobku takie seriale jak „Doktor Ewa”, „Stawka większa niż życie”, „Czterej pancerni i pies” i choć nakręcone zostały w kiepskich czasach komuny, to miały swoją wartość. Pokazywały postaci, których rozumieliśmy, z którymi mogliśmy się utożsamiać. W „Czterech pancernych” byli zróżnicowani, wcale nie papierowi bohaterowie i to było istotniejsze niż zakłamanie historii, które się dziś zarzuca twórcom tego serialu. Ale ich plusem jest stworzenie rzeczywistości, z którą widzowie się identyfikowali. Do tego warsztat i rzetelność roboty – nie do podważenia.[b]Jak pan przez pryzmat tego o czym mówi, patrzy na siebie, który na III roku studiów w PWST współzakładał NZS?[/b]

Miałem nadzieję, że więcej dobrego zrobimy z tą naszą wolnością... Nie ukrywam, że boli mnie, jak łatwo przychodzi niektórym politykom podejmowanie decyzji jawnie godzących w kulturę i sztukę.

[b]Może twórcy powinny się zorganizować w tej sprawie?[/b]

Nie mamy niestety, silnych związków zawodowych. Związek aktorów nie jest kreacyjny, ba, nie zależy mu na wyrazistym lansowaniu wartości. W obecnym kształcie jest to bardziej instytucja zajmująca się finansami niż zagadnieniami merytorycznymi. Wielcy, którzy głośno mówili o potrzebie kultury wyższej – odchodzą. Ostatnio Gustaw Holoubek i Zbigniew Zapasiewicz. To oni między innymi zwracali uwagę, jak ważną instytucją jest Teatr TV, bez względu na jego oglądalność. Dziś Teatr TV został zepchnięty na margines.

[b]Chyba pan przesadza. Ciągle produkowane są nowe spektakle – na ten rok przewidziano 12 premier.[/b]

To bardzo mało, gdy przypomnieć sobie, że dawniej co poniedziałek mieliśmy premierę. A gdzie teatr mlodego widza, scena poezji, niedzielny teatr Dwójki? A przecież trzeba pamiętać, że był to zawsze teatr dla szerokiej widowni i był jednym z naszych największych osiągnięć w sensie produkcyjno-artystycznym w Europie. Ani BBC, ani francuska telewizja nie mogły się pochwalić taką liczbą spektakli, z których wiele było prawdziwymi wydarzeniami. To był fenomen. O takie rzeczy trzeba bardzo dbać, bo one wyznaczają nasz charakter, obecność w kulturze.

Pańskie rozgoryczenie poziomem życia artystycznego jest nieproporcjonalne w stosunku do tego, ile pan pracuje.

W miarę możliwości staram się brać udział w przedsięwzięciach, ktore uważam za dobre i potrzebne – a i takie na szczęście bywają.

[b]Zdarza się panu nie przyjmować propozycji?[/b]

Owszem. Gdy czytając scenariusz nie widzę choćby mgliście, szans na stworzenie ciekawej postaci.

[b]To gdzie znajduje pan najwięcej satysfakcji?[/b]

W teatrze. To jeden z ostatnich bastionów, w których widzów traktuje się jeszcze poważnie, z szacunkiem. Gram gościnnie w Teatrze Polonia i Na Woli. Obecnie związany jestem z Teatrem Współczesnym, który jako jeden z niewielu w Warszawie jest teatrem repertuarowym. Nie wystawia spektakli raz, czy trzy razy w miesiącu, ale gra codziennie. Tytuły mają 200 – 300 przedstawień. I każdego wieczoru widownia jest pełna. To znaczy, że jest zapotrzebowanie na dobry, uczciwy dialog.

[b]Mówi pan, że to ważne miejsce, ale i tu próżno szukać na przykład „Czekając na Godota” Becketta. Musi pan odłożyć na później zagranie po raz trzeci Estragona...[/b]

Trzeba pamiętać, że jeśli ten dramat wykona się z didaskaliami, które napisał Beckett, to przedstawienie dzisiaj może być nieatrakcyjne, zbyt powolne, żeby niepowiedzieć nudne. Z drugiej strony, ta literatura nigdy się nie zestarzeje. Beckett w mistrzowski sposób pisał o prawdach uniwersalnych, które w miarę zdobywania życiowego doświadczenia, każde pokolenie odkrywa na nowo. Więc może niedługo przyjdzie czas, kiedy Godot i Beckett wrócą do łask. A ja wrócę z przyjemnością do tego materiału.

[b]Mówi pan, że teatr jest ostatnią linią obrony tego co ważne i potrzebne, ale występuje pan bardzo często w kinie.[/b]

Zdarzają się filmy, przy których warto pracować, jak choćby ostatnio „Nie ten człowiek” Pawła Wendorffa. Niskobudżetowa produkcja, współczesna opowieść o młodym absolwencie architektury wchodzącym w dorosłość. Nie jest to żaden manifest pokolenia, tylko dogłębnie pokazany przypadek określonego bohatera, z którym jak przypuszczam, młodzi ludzie będą mogli się identyfikować. Gram jego ojca, który podobnie jak i matka bardzo o syna dba, jak o kruchą roślinkę. A on jest mądry, ciepły, rozumie, co mówią rodzice, i wchodzi w życie, które stawia mu wiele szlabanów, ingeruje w jego wrażliwość. I wyciąga z tego wnioski. To dotykanie życia, ale pokazane w pięknych pastelowych kolorach. Bardzo jestem ciekaw tego filmu. Na szczęście mogliśmy spokojnie popracować. Był czas, żeby się naprawdę spotkać na planie.

[b]Wybiera sią pan na tegoroczny festiwal polskich filmów fabularnych w Gdyni?[/b]

Nie, nie jadę. W tym czasie będę pracował.

[b]Zagrał pan w dwóch konkursowych filmach: „Mniejsze zło” Janusza Morgensterna i „Domu złym” Wojciecha Smarzowskiego.[/b]

I żałuję, że nie będę mógł ich zobaczyć jako jeden z pierwszych, bo słyszałem, że efekt jest interesujący. A swoją drogą to budujące, że mimo kryzysu powstało w bieżącym i ubiegłym roku tak wiele ciekawych filmów. Zapowiada się ostra rywalizacja. To optymistyczne.

[b]Gdyby jeszcze raz pan stał przed wyborem zawodu...[/b]

To nie ja go wybrałem. To on wybrał mnie. I chyba żadne z nas nie żałuje tej decyzji.

[ramka][b]Sławomir Orzechowski[/b]

Sławomir OrzechowskiMiłośnicy szklanego ekranu pamiętają go m.in. jako majora Wilka z serialu „Ekipa”, komisarza Henryka Gołębiowskiego w „Determinatorze”, a także biskupa w „Ojcu Mateuszu”.

Twierdzi, że postanowił zostać aktorem już jako przedszkolak i potem konsekwentnie realizował swój plan. Warszawską PWST ukończył w 1983 roku. Za rolę Peachuma w „Operze za trzy grosze” Bertolta Brechta otrzymał nagrodę na I Ogólnopolskim Przeglądzie Spektakli Dyplomowych Szkół Teatralnych w Łodzi. Pierwszym teatrem, z którym się związał, był Dramatyczny w Warszawie. Tam zagrał m.in. Estragona w „Czekając na Godota” Becketta w reż. Antoniego Libery i Peachuma w „Operze żebraczej” wg Havla w reż. Piotra Cieślaka.

W 2002 roku dostał Feliksa za najlepszą drugoplanową rolę męską w spektaklu „Pamięć wody” Shelagh Stephenson w reż. Agnieszki Glińskiej. Obecnie jest aktorem stołecznego Teatru Współczesnego. Wiele interesujących ról zagrał w Teatrze Telewizji. W 2002 roku otrzymał nagrodę II Krajowego Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej Dwa Teatry za rolę Jana w spektaklu „Miś Kolabo” w reż. Ryszarda Bugajskiego i Buraka w „Portugalii” w reż. Zbigniewa Brzozy.[/ramka]

21.30 | TVP 1 | PONIEDZIAŁEK

[b]Rz Czy obraz przedwojennej stolicy przedstawiony w telewizyjnym spektaklu „Warszawa” Andrzeja Strzeleckiego bardziej wzrusza, czy drażni romantycznym rysem kabaretów i półświatka?[/b]

Tamtą Warszawę znam tylko z filmów, rycin i wspomnień mojego dziadka, który darzył ją wielkim sentymentem. Opowiadał o pięknym mieście, przypominającym wyglądem i energią Paryż. Zamieszkałym przez obywateli, którzy czuli się jej patriotami, wierzyli w nią, kształtowali. Wrzesień 1939 roku zapoczątkował degradację, która wciąż trwa. Dzisiejszych mieszkańców stolicy trudno nazwać zintegrowaną społecznością. W przypadkowych domach zbudowanych w przypadkowych miejscach, mieszkają przypadkowi ludzie. Do stolicy przyjeżdżają, żeby się przespać i robić karierę. W mieście białych kołnierzyków, integracja odbywa się co najwyżej w firmie, zorganizowana przez dział personalny. Nie czuje się żadnego ducha, charakteru, smaku. A ten spektakl budzi sentymenty, bo wraca do czasów, kiedy stolica jeszcze wyglądała pięknie, plac Unii Lubelskiej o 20 nie był pusty, ale tętnił życiem. Przykro mi to mówić, tym bardziej że w tym mieście się urodziłem i wychowałem.

Pozostało 89% artykułu
Telewizja
Międzynarodowe jury oceni polskie seriale w pierwszym takim konkursie!
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Telewizja
Arya Stark może powrócić? Tajemniczy wpis George'a R.R. Martina
Telewizja
„Pełna powaga”. Wieloznaczny Teatr Telewizji o ukrywaniu tożsamości
Telewizja
Emmy 2024: „Szogun” bierze wszystko. Pobił rekord
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Telewizja
"Gra z cieniem" w TVP: Serial o feminizmie w dobie stalinizmu