Tyle że tam mają fioła na punkcie parowych garnków, my zaś hopla w temacie par tańczących. Nie wiem, czy oglądali państwo niedzielny finał „Tańca z gwiazdami”, w którym stanęły naprzeciw siebie Anna Mucha i Natasza Urbańska, celebrytki z wyboru i zamiłowania.
Myślałem, że zejdę z nerwów. Tańczy Mucha, jurorzy padają na twarz, tańczy Urbańska, jurorzy wstają i składają hołdy, znowu Mucha i widownia piszczy, znowu Urbańska, ludzie w euforii podrywają się z krzeseł. Skrzynecka przebrana za nauczycielkę rosyjskiego, Gąsowski pauzujący werdykt jak Cezar w Koloseum...
Polska wstrzymuje oddech, na ulicach ruch zamiera, kierowcy wysiadają z samochodów i nasłuchują, na salach operacyjnych umiera 600 pacjentów, drugie tyle dzieci rodzi się przed czasem, a ten milczy jak zaklęty w sokoła. Wreszcie mówi: Mucha! Mucha zaczyna skakać, jej partner popada w chwilowy obłęd, Urbańska jest na skraju załamania nerwowego, czy jest na sali lekarz?
Jest mąż Janusz Józefowicz. Serce nie wytrzymuje, przełączam na TVN 24. Żółty pasek, pilne: Anna Mucha wygrała dziesiątą edycję „Tańca z gwiazdami”. Rany boskie, coś się stało. Wygrała, ale jurorzy wzięli łapówkę, a może wygrała, bo była na dopingu... Nic z tych rzeczy, po prostu wygrała. To wystarczy na żółty pasek.
A następnego dnia o finale muszą w TVN mówić wszyscy. Kamil Durczok pyta Muchę, co czuła przed ogłoszeniem werdyktu. Co miała czuć? Wiadomo, że się ludzie w tańcu pocą. Ale Mucha twierdzi, że czuła „czysty artystyczny egoizm”. I że się „bardzo wystawiła”. Tego akurat nie widziałem, sąsiad podobno ma nagrane. Jest tylko jedno „ale”.