Do premiery ostatniego sezonu „Breaking Bad" wciąż daleko, samym „Newsroomem" człowiek się nie napasie, a nowa produkcja Netflixu „Orange is new black", choć wszędzie zbiera świetne recenzje, nie przypadła mi do gustu. Może za mało widziałam – wrócę do tego. Aż tu pewnego dnia koleżanka pyta, czy oglądam tę nową serię Showtime z Lievem Schreiberem i Jonem Voightem w obsadzie. Nie oglądałam, ale te dwa nazwiska wystarczyły za rekomendację. I nie żałuję.
Tytułowy bohater „Raya Donovana" (Schreiber) jest człowiekiem do specjalnych poruczeń na usługach potężnej kancelarii prawnej z Los Angeles. Zdobyć dowody zdrady męża gwiazdy filmowej, by rozwód nie uszczuplił zanadto jej majątku, zatuszować gejowskie skłonności idola nastolatków, grającego w wysokobudżetowych filmach akcji, kogoś zastraszyć, innego zaszantażować, innemu zwyczajnie dać w mordę. Ot, robota. A Ray jest w niej świetny – zawsze opanowany, planujący pięć kroków w przód, niewzruszony jak skała.
Jednak, jak każdy heros, ma swoją piętę achillesową. Jest nią rodzina. Zwłaszcza tatuś, stary kanciarz, morderca i ladaco (Voight), który po 20-letniej odsiadce wychodzi właśnie z paki. I nie ma dobrych intencji, a manipulować potrafi jak mało kto (nie mówcie Angelinie, ale lubię jej tatusia bardziej niż ją). Jego synowie zaś: Ray, cierpiący na parkinsona Terry (Eddie Marsan – ten brytyjski aktor to kolejny powód, by oglądać Showtime!) i borykający się ze sobą, molestowany w dzieciństwie przez księdza Bunchy (Dash Mihok), różnie sobie radzą z ojcowym dziedzictwem – i wcale nie chodzi tu wyłącznie o rodzinną szkółkę bokserską (czym innym mogłaby się zajmować irlandzka rodzinka?).