"Słoneczni chłopcy" Neila Simona to historia dwóch aktorskich wyjadaczy, którzy wobec widzów tworzyli zgrany tandem, natomiast prywatnie mocno się kłócili. Jak pan ocenia swoje możliwości w komedii?
Zbigniew Zapasiewicz:
W tej zgrabnej komedii o steranych aktorach, którzy mimo serdecznej przyjaźni uwielbiali się prowokować, jest coś bardzo prawdziwego. Nie jest to utwór typowo rozrywkowy. Grałem w życiu wiele ról komediowych, aczkolwiek reżyserzy, skłonni obsadzać ludzi według ich zewnętrznego oglądu, zaklasyfikowali mnie jako aktora, który umie udawać, że jest intelektualistą. Może dlatego po mojej roli w komediowym "Kwartecie" Harwooda recenzenci pisali, że Zapasiewicz lata w peruczce. Nie mam pretensji o taką ocenę. Dziwi mnie natomiast, że wykazali nieczułość na to, co dla mnie w tym zawodzie jest czułe. Z dużą przyjemnością z Franciszkiem Pieczką i kolegami próbujemy tę komedię, z dobrze napisanymi przez Simona charakterami. Moja rola w tej sztuce jest całkiem inna od tego, do czego w ostatnich latach przyzwyczaiłem widzów. Pozwala mi wrócić do środków, których dawno nie miałem okazji użyć.
Bohaterowie sztuki partnerowali sobie od lat. Tymczasem pan i Franciszek Pieczka…
My z Frankiem bardzo dobrze się znamy, przeszło 50 lat. Jesteśmy z jednego pnia – byliśmy razem na studiach, choć on dwa lata wyżej, uczyli nas ci sami profesorowie. Franek dużo pracował w kinie. W innym niż to, w którym ja grywałem, ale kilkakrotnie spotkaliśmy się na ekranie. Jest świetnym, zawsze solidnie przygotowanym zawodowcem. Na próby przychodzi z gotową propozycją, czego mu nawet zazdroszczę. Ja pracuję troszkę inaczej, ale to sprawa metody, nie charakteru. W szczegółach rozwiązań jakiejś sceny możemy się różnić, ale zasadniczo doskonale się rozumiemy.