Coś się kończy, coś się zaczyna, bo tę premierę wpisano w finał Europejskiej Stolicy Kultury 2016, a jednocześnie inauguruje ona działalność Opery Wrocławskiej pod nowym kierownictwem. Dyrektor Ewa Michnik w piątek została uhonorowana nagrodami i odznaczeniami, a jej następca, Marcin Nałęcz-Niesiołowski, rozpoczął artystyczną przygodę od Verdiego.
Ten „Trubadur" wpisuje się jednak w sprawdzoną stylistykę Opery Wrocławskiej – lekko unowocześnionej tradycji. Dyrektor Nałęcz-Niesiołowski zapowiada jednak aktywniejszą współpracę z różnymi teatrami europejskimi, a nie, jak było dotąd, głównie z realizatorami niemieckimi.
Przedsmakiem tego jest ten spektakl, efekt kontaktów z Łotewską Operą Narodową. Jeśli komuś się wydaje, że to mało znany partner, niech wie, że przedstawienia w Rydze stoją z reguły na wysokim poziomie, Łotwa w XXI wieku dała światu wiele operowych gwiazd, a Andrejs Žagars to reżyser ceniony w Europie.
Z „Trubadurem" obcował już na innych scenach, we Wrocławiu powtórzył pomysł na tę operę: akcję przeniósł z XV-wiecznej Hiszpanii w czas I wojny światowej. Resztę opowiedział zgodnie z librettem, a jednak powstała inna opowieść. Bardziej brutalna i ponura.
Žagars pozbawił „Trubadura" typowej dla XIX-wiecznej opery romantycznej otoczki, która dodawała szlachetności walce, a śmierci na polu bitwy – czy jak tu, w niewoli – wymiaru heroicznego. Już pierwsza scena, w której poznajemy tajemnicę rodu Luna, wprowadza odmienny klimat. Zamiast średniowiecznego zamku jest wojskowy lazaret z rannymi. Manrico nie przypomina zaś trubadura, to żołnierz taki jak jego brat, Luna, tyle że stojący po drugiej linii frontu.