„Jako osoba, która wzięła udział w obchodach rocznicowych tzw. Związku Wypędzonych latem 2007 roku, nie jest Pan dla nas postacią bezstronną w sprawie traktatu” – napisał Maciej Giertych w liście do przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Hansa-Gerta Pötteringa.
Chodzi o awanturę, jaką wywołała grupa europarlamentarzystów z kilku krajów podczas grudniowej uroczystości podpisania traktatu lizbońskiego. Protestowali przeciw Karcie praw podstawowych i domagali się referendum w tej sprawie. Wśród nich był Maciej Giertych ubrany w koszulkę z napisem „not in my name”.
Po incydencie Hans-Gert Pöttering uznał, że zachowanie protestujących „nie znajduje wytłumaczenia” i postanowił ich ukarać. Może to być kara finansowa albo tymczasowe zawieszenie europosłów w pracach PE. Jednak, zgodnie z procedurą, aby do tego doszło, Pöttering musi się wcześniej z nimi spotkać i wysłuchać ich wyjaśnień. Wystosował więc zaproszenia. – Przewodniczący nie ma moralnego prawa wzywać nas, posłów z ziem zachodnich, na dywanik – odpowiada Sylwester Chruszcz, drugi z sygnatariuszy listu.
A Giertych dodaje: – Nie zamierzam się przed nim tłumaczyć. Pöttering popiera roszczenia ziomkostw niemieckich, a sprawa Karty się z tym łączy, bo traktat jest pisany pod interesy niemieckie.
– Odmawiając spotkania z przewodniczącym, oni po prostu próbują uniknąć kary – komentuje sprawę europoseł PO Bogusław Sonik. Dodaje, że atmosfera wokół „grupy Giertycha” gęstnieje. – Niechęć między przewodniczącym a nimi posunęła się tak daleko, że trwa nieustanna wojna – twierdzi Sonik. Jego zdaniem w całym PE panuje zgoda co do tego, że grudniowy protest przeciw Karcie był przesadą.