– Gafa jest wtedy, gdy polityk mówi prawdę – powiedział kiedyś znany amerykański komentator polityczny Michael Kinsley. Jak się okazuje, to samo odnosi się do doradców polityków, czego dowodem jest medialne zamieszanie wokół głównego stratega kampanii McCaina.
W wypowiedzi dla magazynu „Fortune” Charlie Black, wcześniej jeden z najbardziej znanych lobbystów w Waszyngtonie, stwierdził, że kolejne uderzenie terrorystów na amerykańskiej ziemi byłoby „bardzo korzystne” dla jego pracodawcy. Jakby tego było mało, Black poszedł dalej, twierdząc, że zabójstwo Benazir Bhutto w Pakistanie „mogło uratować kandydaturę McCaina”, bo przypomniało wyborcom w USA, że czasy są niebezpieczne i potrzebny jest twardy, doświadczony przywódca.
Demokraci nie zamierzali przepuścić takiej okazji i błyskawiczne uderzyli, rozpętując medialną zawieruchę wobec Blacka. – To straszliwy blamaż. Barack Obama zamierza skończyć z tego rodzaju cyniczną, konfrontacyjną polityką – oświadczył rzecznik demokratycznego kandydata Bill Burton.
John McCain był wyraźnie niezadowolony: zamiast mówić o swym nowym planie przerwania zależności Ameryki od ropy, musiał komentować głupią wypowiedź doradcy. – Stanowczo się z nim nie zgadzam – podkreślał ze srogą miną. Black szybko przeprosił, określając własne słowa jako nieprzemyślane i nie na miejscu. Większość komentatorów przyznaje: wypowiedź była głupia, choć prawdopodobnie prawdziwa. Czyli kinsleyowska gafa.
Afera Blacka ilustruje problem, z jakim borykać się muszą wszyscy kandydaci na prezydenta. Bez szerokiej grupy zaufanych doradców żaden z nich nie byłby w stanie zajść daleko. Jak jednak pokazuje przypadek Blacka, doradcy mogą być przekleństwem.