Amatorskie wyścigi na ulicach miast stały się zmorą Nowej Zelandii. Jak twierdzi szef organizacji społecznej skupiającej policjantów Greg O’Connor, ich uczestnicy stanowią coraz większe zagrożenie dla innych użytkowników dróg.
Obecnie za udział w nielegalnym wyścigu grożą trzy miesiące więzienia lub grzywna w wysokości do 4,5 tysiąca dolarów, odebranie prawa jazdy na co najmniej pół roku i konfiskata samochodu na 28 dni. Ale uczestnicy rajdów, nazywani tu boyracers, niespecjalnie się tym przejmują i regularnie powodują wypadki. W lutym zniszczyli nawet doszczętnie samochód policyjny.
Jak pisał dziennik „New Zealand Herald”, minister policji Judith Collins rozważa wprowadzenie jeszcze ostrzejszych kar. Wśród propozycji, jakie otrzymała od swoich podwładnych, jest między innymi publiczne niszczenie samochodów należących do „chłopców wyścigowców”.Pojawiła się też zupełnie nowa sugestia – legalizacji wyścigów. Pismo Stowarzyszenia Policji „Police News” z entuzjazmem opisuje doświadczenia Łodzi, twierdząc, że po zalegalizowaniu wyścigów liczba nielegalnych pojedynków samochodowych zmniejszyła się o 80 – 90 procent, a Łódź zyskała miano wyścigowej stolicy Polski.– Mamy przerwę w organizowaniu wyścigów, ale zaczną się w maju, czerwcu – powiedział „Rz” prezes Automobilklubu Łódzkiego Krzysztof Dolder.
Niewykluczone, że Nowa Zelandia pójdzie w ślady Łodzi, ale władze mówią, że nie nastąpi to prędko. – Będą wypadki. Będą zgony. Dlatego musimy opracować bardzo dokładne zasady – podkreśla O’Connor.