Waszyngton, Nowy Jork, Los Angeles i ponad 100 innych amerykańskich miast nagle zostaje odciętych od prądu. Rozbijają się wagoniki metra, wykolejają pociągi, spadają samoloty. Banki tracą wszystkie dane, a satelity komunikacyjne i meteorologiczne schodzą ze swoich orbit. Pentagon wyłącza sieci, przez co największa militarna potęga świata nagle staje się ślepa. A wszystko to w ciągu 15 minut.
Zdaniem cytowanego przez „New York Timesa” Richarda Clarka – który pracował jako doradca Białego Domu ds. terroryzmu za czasów Billa Clintona i George’a W. Busha – taki scenariusz jest realny. Według Clarka USA są na niego narażone dużo bardziej niż Rosja czy Chiny. Wśród zainteresowanych atakiem na Amerykę mogą być np. terroryści z al Kaidy. USA są zaś na walkę w cyberprzestrzeni słabo przygotowane. – Gdybyśmy dziś prowadzili cyberwojnę, przegralibyśmy – stwierdził podczas przesłuchań w Kongresie Mike McConnell, były szef Agencji Bezpieczeństwa Narodowego.
Pentagon zastanawia się więc, co zrobić w razie cyberinwazji. – Musimy pomyśleć o możliwościach odpowiedzi, które nie ograniczają się do cyberprzestrzeni – mówił dziennikarzom James Miller, podsekretarz obrony.
Jedno z podstawowych pytań brzmi jednak: kiedy uznać, że zaczęła się cyberwojna, skoro hakerzy atakują sieci komputerowe tysiące razy dziennie? – Niezależnie od tego, czy użyto brudnej bomby czy cyberataku, zawsze trzeba ocenić konsekwencje tego, co się stało. To one decydują, czy to już akt wojny czy nie – tłumaczy „Rz” James Carafano, ekspert ds. bezpieczeństwa w waszyngtońskiej Fundacji Heritage, wcześniej długoletni pracownik Pentagonu.
Problem polega również na tym, że atak może być w ciągu sekund przeprowadzony przez hakerów znajdujących się po drugiej stronie globu za pośrednictwem komputerów cywilów. Czy da się ich zlokalizować i zbombardować obiekt, z którego przeprowadzili szturm? – Można to zrobić tak samo dobrze jak w przypadku tradycyjnego ataku. To, że ktoś używa innego instrumentu, nie oznacza wcale, że odpowiedź ma być inna. Sposób reakcji jest taki sam – przekonuje Carafano.