Podczas konwencji partyjnej Kevin Rudd nieoczekiwanie zrezygnował z funkcji szefa rządzącej Australią Partii Pracy tuż przed głosowaniem, w którym mógłby zostać odwołany. Nowym liderem została Julia Gillard, co w praktyce oznaczało zmianę premiera.
Pani Gillard już po zaprzysiężeniu przyznała, że osobiście prosiła swych kolegów o zdymisjonowanie premiera Rudda. Jak stwierdziła, przez trzy lata była „lojalną deputowaną”, ale „poprosiła kolegów o dokonanie zmiany przywódcy partii”, bo uznała, że „dobry rząd” traci ze względu na osobę swego premiera i laburzyści mogliby przegrać kolejne wybory.
Gdy w 2007 r. Rudd został szefem australijskiego rządu, przewidywano, iż na tym stanowisku może pozostać nawet przez dziesięć lat. Był bardzo popularny, a kierowana przez niego Partia Pracy wygrała wybory bez problemu. W marcu 2009 r. badania opinii publicznej dawały mu rekordowe 74-proc. poparcie społeczne.
Ale – całkowicie niespodziewanie – to poparcie zaczęło maleć, bo Rudd popełniał błędy. Zmieniał zdanie w sprawie fali azylantów – a to chciał ich wyrzucać, a to łagodzić prawo imigracyjne. Rozpoczynał urzędowanie jako zwolennik działań proekologicznych – ale potem zmienił nastawienie.
Niedawno wpływowy „Sydney Morning Herald” opisał Rudda jako człowieka wybuchowego. Kilka dni temu najnowsze badanie wykazało, że z szefa rządu niezadowolonych jest aż 55 proc. Australijczyków. Paradoksalnie, Gillard była najbliższym współpracownikiem Rudda – znalazła się w tzw. bandzie czworga, która podejmowała kluczowe decyzje w rządzie.