Do zaplanowanej na środę wizyty prezydenta Hu Jintao w Waszyngtonie amerykańscy i chińscy dyplomaci przygotowują się od miesięcy. Jak zauważa Josh Rogin w blogu wpływowego magazynu „Foreign Policy”, będzie to zapewne ostatnia wizyta Hu w Ameryce – w 2012 roku władzę w Pekinie przejmie Xi Jinping. Przywódcy obu wielkich mocarstw mają się skupić na promowaniu dobrych stron we wzajemnych relacjach.
Na pozytywny rezultat szczytu liczy m.in. były sekretarz stanu Henry Kissinger, ostrzegając przed skutkami ewentualnej amerykańsko-chińskiej zimnej wojny.
W czwartek – kilka dni przed przywódcą Chin – próg Białego Domu przekroczyło jednak niespodziewanie pięcioro chińskich dysydentów. Jak odnotował „Washington Post”, prezydent poświęcił im 75 minut. – Dzielono się opiniami i zgodzono się, że prawa człowieka muszą być omawiane nawet, jeżeli jest to niewygodne – opowiadał dziennikowi urzędnik obecny podczas rozmów.
Komentatorzy podkreślają, że Barack Obama pierwszy raz zaprosił do siebie chińskich dysydentów. Wcześniej prezydent był wielokrotnie krytykowany za to, że niezbyt stanowczo przypomina rządowi w Pekinie o prawach człowieka i że nie zajął wystarczająco twardego stanowiska wobec zachowania Chin po ogłoszeniu, że laureatem Pokojowej Nagrody Nobla został więziony chiński dysydent Liu Xiaobo.
Doradcy Obamy – również laureata tej nagrody – tłumaczą, że ostrego języka woli on używać za zamkniętymi drzwiami. – Jeśli rozmawia się bezpośrednio z prezydentem Chin o obawach związanych z przestrzeganiem praw człowieka, to nie sądzę, by było to bagatelizowanie tej kwestii – podkreśla rzecznik Białego Domu Robert Gibbs.