Władimir Ignatienko, 26-letni palacz w kotłowni z miejscowości Biełyj Jar w okręgu tomskim na Syberii, spłonął żywcem w nocy z 26 na 27 lutego. Spłonął w domu. Podobno – tak ogłosiła wczoraj milicja, która właśnie w Rosji przepoczwarza się w policję – był wtedy pijany, i to bardzo, i zaprószył ogień. Rodzina i koledzy zmarłego przysięgają wprawdzie, że pił rzadko i mało, a feralnego dnia – w ogóle, i dziwią się, że śledczy dopiero teraz ujawniają wyniki autopsji wykonanej podobno bezpośrednio po śmierci. Rzecznik tomskiej prokuratury Jelena Lebiediewa ma jednak na to odpowiedź: "ci ludzie są niekompetentni".
Znacznie ciekawsza jest jednak inna okoliczność. Kilka tygodni przed śmiercią Ignatienko, będąc w pracy, poinformował kierownictwo, że jeden z pracowników przyszedł do roboty pijany. Nie zdawał sobie sprawy, że pracownik ten jest byłym milicjantem, a jego ojciec pozostaje nadal w czynnej służbie. Reakcja organów porządku była natychmiastowa. Ignatienkę zatrzymano, pobito na posterunku i grożono śmiercią (tak w każdym razie relacjonował sam palacz).
Kilka dni później Ignatienko spłonął, a chwilę przed śmiercią zdołał za pomocą społecznej sieci "odnokłasniki" (rosyjska wersja "naszej klasy") zawiadomić przyjaciółkę, że dom podpalili i drzwi zablokowali milicjanci, których on widzi przez okno...
Matka zmarłego napisała list otwarty do prezydenta Miedwiediewa, a cała sprawa stała się głośna. Wpisała się bowiem we wzbierającą w Rosji falę społecznego sprzeciwu wobec praktyk "sił porządku".
Wszechobecna na wszystkich ich szczeblach korupcja połączona z brutalnością jest tym elementem panującego w Rosji systemu, który w największym stopniu dotyka zwykłych ludzi. Tym bardziej że we wszelkich konfliktach (zaczynając od stłuczek drogowych) między przeciętnym Rosjaninem a osobami związanymi z władzą czy wielkim biznesem, milicja z reguły bierze – bez względu na okoliczności – stronę silniejszego.