Decyzję o wyjeździe na wojnę czy rewolucję trzeba podjąć błyskawicznie. Dziennikarz gazety codziennej powinien się znaleźć na miejscu jak najszybciej, bo z każdym dniem takie wydarzenie wydaje się czytelnikowi, i wydawcy, coraz mniej atrakcyjne. W tym roku rewolucja nie przerwała połączeń lotniczych do Tunezji – w Tunisie byłem kilkanaście godzin po decyzji, że muszę zobaczyć, co się tam dzieje po upadku Ben Alego. Nie było też problemów z dolotem na następną arabską rewolucję – do Egiptu, gdzie Mubarak walczył jeszcze o przetrwanie. Samoloty do Kairu latały prawie puste, taki komfort lotu w klasie ekonomicznej to rzadkość.

Gorzej było z Libią. Przygotowania do wyjazdu zajęły parę dni. Najtrudniej było z wizą – zapomnianym już przez Polaków utrudnieniem w poznawaniu świata. A wizy do wielu krajów nadal obowiązują, są i w Egipcie, ale nawet w czasie rewolucji wydawane bywają od ręki na lotnisku. Libia Kaddafiego należy do grona państw niechętnie wpuszczających dziennikarzy. Podobnie jak Iran i Syria. Wizy nie dostałem, najbliższa libijska ambasada, w Berlinie, przestała zresztą nagle działać, a ściślej – odcięła się od Kaddafiego, ze strony internetowej zniknęły formularze wizowe i wszelkie informacje. Poleciałem znowu do Kairu, a stamtąd natychmiast ruszyłem do granicy libijskiej busikiem złapanym na lotnisku. Nie wiedziałem, co było za tą granicą, żaden polski dziennikarz jej nie przekroczył. A opisów przeżyć nielicznych reporterów zagranicznych, którym się to udało, nie mogłem znaleźć w Internecie.

To był krok w nieznane, ze świadomością, że Kaddafi uważa dziennikarzy wkraczających do Libii bez wizy za współpracowników Al-Kaidy. Tym razem nieznane okazało się przyjazne reporterom. Przejście na granicy z Egiptem i cała wschodnia Libia, aż po Bengazi, była w rękach przeciwników Kaddafiego, którzy czekali na to, by wykrzyczeć swoją nienawiść do reżimu. Gdy dziennikarzy zagranicznych było jeszcze niewielu, prawie wszystko było za darmo – przejazdy, tłumaczenia. Byliśmy zapraszani na obiady i zieloną herbatę do domów, czasem właściciele skromniutkich kawiarenek nie godzili się przyjąć zapłaty za kawę.

Czytaj w tygodniku "Uważam Rze" oraz na uwazamrze.pl