Dwóch talibów przyjechało do rezydencji Burhanuddina Rabbaniego w towarzystwie jego doradcy Masuma Stanakzaja. Podali się za wysłanników, którzy mają do przekazania informacje od rebeliantów. Nie zostali przeszukani, bo Stanakzaj powiedział strażnikom, że nie jest to konieczne. Chwilę później – w obecności Rabbaniego – jeden z gości zdetonował bombę ukrytą w turbanie.
Były prezydent zginął na miejscu razem z kilkoma ochroniarzami. Stanakzaj został ciężko ranny. Do ataku przyznali się talibowie.
Rabbani kierował Wysoką Radą Pokoju, która prowadzi rozmowy z rebeliantami.
– Ten zamach to ważny komunikat dla władz – mówi w rozmowie z „Rz" Ellie David Krakowski, prezes firmy EDK Consulting specjalizującej się w ocenie zagrożenia terrorem. – Talibowie chcieli pokazać, że nie są zainteresowani negocjacjami.
Według Krakowskiego to był najbardziej zuchwały atak od czasu zabicia dowódcy Sojuszu Północnego Ahmeda Szaha Masuda w 2001 roku. – Napastnikom zależało na kimś, kto jest znany na Zachodzie i popularny w Afganistanie. Rabbani spełniał oba te warunki. Efekt propagandowy jest murowany – mówi ekspert.