Zaczęło się w piątek po południu od demonstracji w centrum Bengazi. Kilka tysięcy ludzi wyszło na ulice, by zaprotestować przeciwko aktom przemocy w tym mieście. Dziesięć dni po śmierci czterech Amerykanów w spalonym konsulacie USA demonstranci nieśli transparenty m.in. z napisami: "Przepraszamy, Ameryko" i "To my jesteśmy prawdziwymi Libijczykami".
Demonstracja była szeroko opisywana w amerykańskim internecie. Jednak w nocy z piątku na sobotę demonstranci postanowili dokonać czegoś wręcz niespotykanego w tej części świata: tłum najpierw pikietował, a potem bez użycia przemocy zajął budynek należący do islamskiej organizacji Ansar al-Szaria.
Ansar to grupa opowiadająca się za budową państwa opartego na prawie koranicznym. Według nieoficjalnych informacji w jej szeregach znajdują się zwolennicy użycia siły w ceru wprowadzenia szariatu. Wielu zachodnich ekspertów uważa, że Ansar jest powiązana z Al-Kaidą i jej północnoafrykańskimi odłamami.
Budynek Ansar został przekazany generałowi libijskiej armii, który pojawił się na miejscu demonstracji, by wesprzeć protestujących.
Atak na budynek Ansar jest bardzo szeroko komentowany w amerykańskich mediach. Ostatnie wydarzenia w Libii, Egipcie, Jemenie, Pakistanie i innych krajach muzułmańskich poważnie nadwyrężyły poparcie amerykańskiej opinii publicznej dla arabskiej wiosny ludów i tamtejszych ruchów prodemokratycznych. Wydarzenia z Bengazi z ostatniej nocy z pewnością ten spadek poparcia nieco zahamują.