Przez 12 lat Afganistanowi przewodził prezydent Hamid Karzaj. Mniej więcej tyle czasu w tym kraju są też wojska amerykańskie wspierane przez zachodnich i azjatyckich sojuszników. Sobotnie wybory prezydenckie były zakończeniem ery Karzaja. I prawie zakończeniem obecności zagranicznych wojsk w Afganistanie. Czy amerykańskie oddziały niebojowe zostaną po 2014 roku i na jakich zasadach – to ma ustalić nowy prezydent.
Będzie też próbował doprowadzić do porozumienia z talibami, których wsparcie dla szefa Al-Kaidy Osamy bin Ladena spowodowało – po zamachach terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton 11 września 2001 r. – interwencję Amerykanów w Afganistanie.
Sobotnie wybory pokazały, że talibowie są mniej skuteczni, niż się wydawało. Nie udało im się zastraszyć Afgańczyków i zmusić większość z nich do bojkotu głosowania. Wczoraj centralna komisja wyborcza szacowała, że frekwencja wyniosła około ?60 procent, i to mimo fatalnych warunków atmosferycznych. Na dodatek ponad jedną trzecią z głosujących stanowiły kobiety, które talibowie chcieliby zamknąć w domach.
– Moje marzenia się spełniają. To policzek dla wrogów Afganistanu i cios dla tych, którzy nie wierzą, że Afganistan jest gotowy do demokracji – komentowała deputowana do parlamentu, feministka Szukria Barkazai.
Co prawda talibowie twierdzili, że przeprowadzili w sobotę około tysiąca ataków i zabili dziesiątki ludzi, ale władze twierdziły, że to mocno przesadzona ocena. Również media zachodnie podawały, że poziom przemocy w dniu wyborczym nie przekraczał standardów afgańskich, a na pewno nie był taki, jak zapowiadali talibowie (chcieli urządzić piekło).