Ten dzień na zawsze zapisze się w pamięci Gary'ego Smileya. Wydarzenia z 11 września 2001 prześladują go jak zły duch. Jako ratownik medycznyn Gary pełnił służbę tego pamiętnego dnia i zrobił wtedy gigantyczne nadgodziny. Czuł, że to jego patriotyczny i moralny obowiązek. Był na miejscu katastrofy, kiedy pierwszy samolot uderzył w północną wieżę WTC i godzinę potem, kiedy obydwa gmachy runęły. Ze strażakami, policjantami i wieloma wolontariuszami uratował tyle osób, ile tylko zdołał. - Kiedy samolot trafił drugą wieżę, zakryłem jedną kobietę swoim ciałem, żeby ją ocalić, oboje przeżyliśmy – opowiada Smiley.
- Kiedy zawaliła się północna wieża, byłem oddalony od niej o zaledwie 75 metrów, ale przeżyłem, bo rzuciłem się pod najbliższą ciężarówkę - mówi. Wyciągnęli go stamtąd koledzy. Gary Smiley stracił tamtego dnia wielu przyjaciół. Widział jak ratownicy deptali po zwłokach, żeby ratować tych, którzy jeszcze żyli.
Dalsze cierpienia po katastrofie
Smiley urodził się i wychował w Nowym Jorku. Ma żonę i dwoje dzieci. Zaczął pracować jako ratownik medyczny mając 19 lat. To była jego wymarzona praca, W kilka miesięcy po katastrofie wrócił do pracy. Chciał przekazywać swoje doświadczenie innym. - Musiałem znów zacząć pracować, żeby móc dalej żyć - mówi. Ale ostatnio już nie dawał rady. W wieku 48 lat przeszedł na wcześniejszą emeryturę.
- Od tego momentu większość czasu spędzam u lekarzy – przyznaje. Ma zachwiania równowagi, chroniczne bóle głowy, problemy z nerkami. Jego system odpornościowy jest bardzo słaby, cierpi na cukrzycę, nie mówiąc już o stresie i obciążeniu psychicznym.
- To istny koszmar, fizyczny i psychiczny – mówi.