Po II wojnie światowej tylko dwa razy doszło do sytuacji, kiedy prezydent Stanów Zjednoczonych ogłosił DEFCON 3, a więc sytuację, kiedy Siły Powietrzne USAF są gotowe do mobilizacji w 15 minut. Wyższe poziomy to DEFCON 2, kiedy Siły Zbrojne US Army są w stanie wyruszyć do akcji w ciągu 6 godzin i DEFCON 1 oznaczający najwyższą gotowość bojową. O takiej sytuacji mówi się, że wojna nuklearne jest już nieunikniona. Dla ogromnej większości ludzi na tej planecie, to będzie ostatni dzień ich życia. Zgromadzony arsenał nuklearny wystarczy do kilkukrotnego unicestwienia ludzkości i dużej części gatunków. W zniszczonych miastach przeżyją może szczury i karaluchy oraz ci nieliczni wybrańcy, którzy mają dostęp do wielkich schronów.

Jak niedaleko jest do realizacji takiego scenariusza, pokazuje nam godzina na tzw. zegarze zagłady. To symboliczne urządzenie, które działa od 1947 r. Jest prowadzone przez „Bulletin of the Atomic Scientists" Uniwersytetu Chicagowskiego. Strzałka godzinowa zawsze jest ustawiona na dwunastce oznaczającej północ (całkowite nuklearne unicestwienie ludzkości). Od czasu zrzucenia bomby na Hiroszimę wskazówka godzinowa nie może już przejść na inną godzinę, ponieważ zawsze na świecie ktoś ma broń atomową. Liczba minut przed północą pokazuje nam, jak blisko jesteśmy – pod względem politycznym – wybuchu wojny nuklearnej. Zegar jest systematycznie uaktualniany. Od 1947 r. wskazówki zegara były przesuwane 24 razy. Najbliżej nuklearnej zagłady byliśmy w latach 1953–1962. W roku 1962, podczas tzw. kryzysu kubańskiego, prezydent USA John F. Kennedy ogłosił po raz pierwszy DEFCON 3. Po opanowaniu sytuacji przez 19 lat świat żył w lekkim odprężeniu, aż od 1981 r., gdy strzałeczka minutowa po raz kolejny zaczęła się przesuwać w kierunku dwunastki.

Czytaj więcej

Zegar zagłady: Ile czasu pozostało nam do końca ludzkości?

Najlepszy po II wojnie światowej był rok 1991, kiedy rozwiązany został Związek Sowiecki i wiele byłych republik tego państwa odzyskało niepodległość. Wtedy zegar zagłady pokazywał 23.43. Ludzkość przez chwilę mogła wziąć głęboki oddech. Wszyscy byli przekonani, że „Imperium Zła" upadło i już się nie podniesie. Uwierzyliśmy w to, podobnie jak alianci uwierzyli w wieczny pokój w czerwcu 1919 r., kiedy Niemcy podpisały postanowienia traktatu wersalskiego. Jednak historia kołem się toczy.

31 grudnia 1999 r. prezydentem Federacji Rosyjskiej został były funkcjonariusz KGB, który postawił sobie jasny cel odbudowy rosyjskiej potęgi militarnej. 23 lata temu, kiedy obejmował najwyższy urząd w państwie, rosyjskie siły zbrojne budziły rozbawienie. Świat bez obaw wchodził w interesy z Putinem. Opłacało się kupować rosyjską ropę, gaz i inne surowce. Wierzono, że Rosjanie – zauroczeni zachodnim stylem życia – zarażą się także pluralizmem i demokracją. I pewnie tak by się stało, gdyby... No właśnie, co takiego się stało, że to przeoczyliśmy? Czy nie widzieliśmy, co robiono z takimi opozycjonistami jak Kołczenik, Łuzjanin, Nawalny czy Sawczenko? Człowiek bezpośrednio odpowiedzialny za te aresztowania był z honorami przyjmowany na międzynarodowych konferencjach. W 2002 r. był uroczyście witany przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. A przecież wcale nie ukrywał swoich zamiarów. Wystarczyło tylko uważnie wsłuchać się w jego słowa. Rok po wizycie w Polsce oświadczył: „Całe nasze doświadczenie historyczne dowodzi, że taki kraj jak Rosja może żyć i rozwijać się w obecnych granicach tylko wówczas, gdy jest silnym mocarstwem. We wszystkich okresach osłabienia państwa, politycznego czy ekonomicznego, Rosja stawała zawsze i w sposób nieunikniony przed groźbą rozpadu". Oto proste wytłumaczenie, dlaczego dzisiaj strzałeczka zegara zagłady przesunęła się z 23.52 (1999 r.) do 23.58. Tak źle nie było od czasów kryzysu kubańskiego. Zostały nam jeszcze tylko dwie symboliczne minuty do końca takiego świata, jaki znamy. Może warto pomyśleć, jak cofnąć tę wskazówkę?