„Szpital Narodowy nie chce przyjmować pacjentów", „Opozycja bierze pod lupę wydatki w Szpitalu Narodowym" – to tytuły tylko dwóch z wielu artykułów o szpitalu tymczasowym w Warszawie. O pana miejscu pracy pisze się głównie negatywnie. Dlaczego?
Bo to wygodne z politycznego punktu widzenia. Szpital tymczasowy, który ma pomóc w sytuacji, gdy w normalnych nie będzie już miejsc, jest rodzajem polisy ubezpieczeniowej. Trudno nazywać idiotą kogoś, kto kupił polisę na samochód i go nie rozbił. Jeszcze kilkanaście lat temu mało kto w Polsce kupował AC, a dziś jesteśmy narodem, który na to stać. Podobnie stać nas na luksus ubezpieczenia się na wypadek kolejnej, wielkiej fali pandemii, która może przypominać wiosenne wydarzenia w Lombardii. A krytyka? Bujanie łódką w sytuacji powszechnego zagrożenia zdrowia i życia nie jest ani rozsądne, ani godne pochwały.
Według statystyk od 6 do 12 stycznia w szpitalu zajęte były 92 łóżka. A stoi ich tam 500.
Powinniśmy się cieszyć, że nie jest wypełniony po brzegi. Na przełomie listopada i grudnia system ochrony zdrowia był na granicy wydolności i gdyby dziennie było o kilka tysięcy zachorowań więcej, można by mówić o braku miejsc na Narodowym. Nikt nie wie, czego się spodziewać po pandemii – czy trzecia fala dopiero będzie, czy już jest, czy wirus nie zmutuje i nie stanie się groźniejszy. Zawsze przywołuję przykład byłej minister zdrowia Ewy Kopacz, która w 2010 r. nie kupiła szczepionek na grypę AH1N1 i była z tego dumna. Wydaje mi się, że dziś stać nas na zapewnienie bezpieczeństwa. Lepiej, by Szpital Narodowy stał pusty, choć do tego jeszcze daleko. Stale mamy ok. 100 pacjentów, co równa się 4–5 oddziałom zwykłym, czyli dwóm szpitalom. To o 100 łóżek więcej w zwykłych szpitalach dla pacjentów niecovidowych, wymagających leczenia innych poważnych chorób.
Tyle że według opozycji odbywa się to zbyt dużym kosztem. Niedawno krytykowano, że łóżko na Narodowym jest o wiele droższe niż w zwykłym szpitalu, że inwestycja w niego to pieniądze wyrzucone w błoto.