Rada plemienna w miasteczku Atlantic

Ron Feilmeyer wszedł do budynku Ośrodka Miejskiego w Atlantic i serce mocniej mu zabiło: trochę z radości, a trochę z przerażenia. - Nigdy wcześniej nie widziałem tu takich tłumów - mówi przewodniczący lokalnego oddziału Partii Demokratycznej i miejscowy prawnik, któremu zostało dwa lata do emerytury - pisze nasz korespondent z USA.

Aktualizacja: 05.01.2008 10:08 Publikacja: 04.01.2008 17:45

Rada plemienna w miasteczku Atlantic

Foto: AFP

Dobrze wiedział jako człowiek od lat odpowiedzialny za organizację prawyborów swej partii w tym hrabstwie, że stało się coś niezwykłego. - Przyszło dwa razy więcej ludzi niż w najlepszym roku, jaki pamiętam. Przestraszyłem się, że nie poradzimy sobie z tak wielkim tłumem - dodaje.

"Wielki tłum" oznacza w Atlantic kilkaset osób, bo tyle pojawiło się tego wieczora w ośrodku. Według ostatniego spisu ludności miasteczko ma 7 tysięcy mieszkańców. Osadnicy, którzy je zakładali w połowie XIX wieku byli ponoć przekonani, że są w połowie drogi między Atlantykiem i Pacyfikiem. Postanowili z tej okazji nadać miejscowości nazwę któregoś z oceanów, ale nie mogli zdecydować, który wolą. Według lokalnych podań o wszystkim zadecydował rzut monetą. Wypadło na Atlantic. Ale na próżno wypatrywać tu fal i nasłuchiwać krzyków mew. Gdzie nie spojrzeć i gdzie nie pojechać - płasko, monotonnie i cicho. Z perspektywy Atlantic odległa o sto kilometrów senna stolica stanu Des Moines wydaje się ruchliwą metropolią.

A mimo to, jak mówi Feilmeyer, w walce o każdy głos w ostatnich miesiącach Atlantic odwiedzili "bodajże wszyscy kandydaci" z obu partii poza Hillary Clinton. - Ale był tu ostatnio Bill, uroczy człowiek. Zresztą Obama i jego żona także, miałem z nimi półtoragodzinną rozmowę - dodaje.

Choć powszechnie mówi się, że to tu, w Iowie, zaczynają się prawbory, tak naprawdę caucus trudno określić tym mianem. Słowo wywodzi się ponoć z języka Indian Algonquin, gdzie oznacza "radę plemienną". I caucus jest taką sąsiedzką radą. Nie jest to całodzienne głosowanie, lecz wieczorne zgromadzenie.

I o ile republikanie mają podczas zebrania anonimowe głosowanie, demokraci z jakiś względów postanowili nieco skomplikować sobie życie. Regulamin głosowania ma 72 strony.

Całe hrabstwo podzielone jest na sześć okręgów. W czwartkowy wieczór trzy głosują w jednej sali, a trzy w drugiej sali ośrodka. W naszej sali jeden okręg od drugiego oddzielają tylko metrowej wysokości przepierzenia z płyty pilśniowej. W okręgu numer 3 emerytowany rolnik Forrest Teig jest okręgowym kapitanem kampanii Johna Edwardsa. Jego żona Dottie upiekła ciasteczka, którymi teraz częstuje uczestników głosowania.

W okręgu po lewej stronie płyty pilśniowej zaczyna się już coś dziać, ale u nas tymczasowa przewodnicząca Pattie - zażywna pani w średnim wieku w koszulce z napisem "Hillary Clinton" - wciąż odczytuje jakąś odezwę komitetu demokratów, której nikt nie jest w stanie usłyszeć w panującej wokół wrzawie. W końcu Pattie każe wszystkim obecnym się policzyć, "zaczynając od ciebie, Sara". Zakręt przy 53 powoduje sporo zamieszania i przez chwilę są dwa numery 57, ale zaraz wszystko wraca do normy. Przy wyborze stałego przewodniczącego Pattie zostaje jednak odsunięta od władzy i zastępuje ją Bruce, zwalisty mężczyzna w średnim wieku w koszulce Obamy.

Bruce wychodzi na środek, trzymając w ręku różnokolorowe kartonowe tabliczki z nazwiskami poszczególnych kandydatów.

- Gravel, kto za Gravelem? - powtarza nazwisko jednego z mniej znanych kandydatów Bruce, ale nikt nie kwapi się, by podejść. Grupa Gravela zwyczajnie się nie zawiązuje.

Dwaj doświadczeni senatorowie - Joseph Biden, Christopher Dodd oraz były gubernator stanu Nowy Meksyk Bill Richardson też nie wyglądają najlepiej. Pod szarą tabliczką z napisem "Niezdeklarowani" stoją niezdeklarowani w sile czterech osób.

Kandydat potrzebuje co najmniej 15 procent głosów obecnych osób, mógł zostać uznany za "wybieralnego". Grup liczących mniej niż 15 procent zwyczajnie nie bierze się pod uwagę. Pozostanie w nich do końca zgromadzenia oznacza utratę głosu. Próg wynosi tego wieczora 13 głosów, informuje głośno Bruce i każe wszystkim grupom się przeliczyć.

- Jest nas 18 - mówi po chwili Dottie. - Nie, 19 - stwierdza po chwili ktoś inny. Liczą raz jeszcze.

Clinton ma 15, ale Obama ponad 30. Tylko ta trójka przekracza próg. Z reszty jedynie Biden ma cień szansy - pod tabliczką z jego nazwiskiem ustawiło się siedem osób.

- Macie 20 minut na targi - oznajmia Bruce i zaczyna się ruch.

Przedstawiciele trzech największych ugrupowań starają się przekonać tych, których grupy są skazane na "stratę", by nie marnowali głosu i przenieśli się do nich. Ludzie Bidena próbują dookoptować kogoś do swojej grupy, by przekroczyć próg, ale szybko sami zostają zalani ofertami. Do Kyle'a, dryblasa koło 20-tki ustawiła się trzyosobowa kolejka. - Kyle, człowieku, przystąp do Obamy - mówi młody chłopak z wysoko postawioną czupryną. Forrest chce podejść do sprawy bardziej merytorycznie, spisał więc sobie argumenty na kartce. - Edwards pochodzi z robotniczej rodziny, będzie walczył o interesy zwykłych ludzi jak my - odczytuje pierwszy punkt.

Tymczasem Dottie musi zabezpieczać tyły. Gdy bowiem Forrest walczył o duszę Kyle'a, z obozu pani Clinton zakradła się do "edwardsowców" sąsiadka Teigów i zaczęła sączyć w ich uszy "wrogą propagandę". Ale zwolennicy Edwardsa to wyjątkowo zwarta formacja, więc "clintonówka" szybko wycofuje się na pozycyje wyjściowe. Równocześnie jednak, wśród okrzyków i oklasków z grupy Obamy, Kyle przystępuje właśnie wraz z paroma innymi osobami do zwolenników czarnego senatora. Edwardsowcom udaje się wyciągnąć od Bidena tylko dwie osoby.

Frank Spillers, właściciel lokalnej restauracji i miejscowy lider kampanii Obamy, nie kryje satysfakcji. Już wie, patrząc na to, jak liczna jest jego grupa, że odnieśli wyraźne zwycięstwo. - Pobiliśmy innych organizacją. Przez wiele tygodni w pocie czoła pracowało na ten sukces w Atlantic kilkanaście osób - wyjaśnia.

Bruce ogłasza koniec drugiego rozdania i znów każe pozostałym na placu boju trzem grupom się policzyć. Ten okręg wyśle na okręgową konwencję Partii Demokratycznej czterech delegatów. Obama dostaje zatem dwóch delegatów, Clinton i Edwards po jednym. - W praktyce nie ma to większego znaczenia. Zanim zbierze się konwencja gminna, a potem stanowa, jest już de facto po prawyborach. To już tylko formalności - wyjaśnia Feilmeyer. Gdy ludzie rozchodzą się w lodowaty mrok do swych samochodów, słowem, jakie najczęściej słychać jest "Obama".

Tymczasem lokalna telewizja wciąż nadaje na żywo relację ze znacznie większego okręgu w Des Moines, gdzie do rozdania jest większa liczba delegatów. Panuje tam też większy chaos. W świetle kamer ludzie Obamy obiecują ludziom Bidena jednego delegata na konwencję w zamian za przystąpienie do nich. - Gdzie jest John? Chcę się go zapytać, co o tym sądzi! - krzyczy poprzez zgiełk jeden z ludzi Bidena do drugiego. - John jest już u Obamy! - odkrzykuje mu tamten. Targi i pełne pasji przemówienia trwają jeszcze przez pół godziny, zanim udaje się stwierdzić wyraźne zwycięstwo Obamy.

W mroźną czwartkową noc Mike Huckabee odniósł w Iowa oszałamiający sukces.

Jeszcze parę miesięcy temu jego kandydatury nie traktowano poważnie. Owszem, prasa zauważała, że tak jak Bill Clinton urodził się w miasteczku Hope w Arkansas i tak jak eksprezydent był przez dekadę gubernatorem tego stanu. Ale choć uważano go za sympatycznego faceta, mało kto dawał mu szansę: był niezbyt znany i brakowało mu pieniędzy.

Jednak Huckabee po prostu daje się lubić. Przez lata pracował w mediach i w public relations, będąc też pastorem w Kościele baptystów. Te doświadczenia bardzo przydają mu się w polityce – wie, jak mówić do kamery i jak przemawiać do tłumów. Potrafi prowadzić długi wywód na temat polityki podatkowej i błyskawicznie ripostować. Ma przyjemny tembr głosu i wizerunek jednego z nas.

Istotne są jego przekonania. Zwycięstwo w Iowa nie byłoby możliwe bez wsparcia religijnej prawicy, która zobaczyła w Mike’u Huckabee jedynego kandydata gotowego bronić istotnych dla niej wartości, takich jak obrona życia poczętego czy instytucji małżeństwa. To źródło sukcesu w Iowa może się jednak okazać źródłem porażki w bardziej liberalnych stanach. Dla lewego skrzydła republikanów może stać nieco za daleko na prawo.Nie jest też lubiany przez konserwatystów, którzy wytykają mu, że jako gubernator Arkansas podnosił podatki. Skrzydło partii związane z biznesem jest zdegustowane jego atakami na wielkie korporacje.

Jak mówią jego przyjaciele, Huckabee nie boi się nikogo i ma silny charakter. W 2003 r. lekarze wykryli u niego początki cukrzycy. Wziął się za odchudzanie, zrzucił 50 kilogramów i mógł startować w maratonach. Żaden z nich nie był jednak tak długi, jak bieg po prezydenturę.

—p.g.

Jeśli wygra listopadowe wybory, będzie pierwszym w historii czarnoskórym prezydentem USA. 47-letni Barack Obama, syn Kenijczyka i białej Amerykanki, wychowany na Hawajach i w Indonezji, doktor prawa z Harvardu, w ciągu kilku lat podbił amerykańską scenę polityczną, głosząc przesłanie pojednania i nadziei. Ameryka poznała go w lipcu 2004 roku. Na konwencji demokratów wygłosił porywającą mowę i przekonał wyborców zmęczonych sporami i zacietrzewieniem politycznym. W listopadzie 2004 roku bez trudu został wybrany do Senatu.

– Zmusiliśmy do odwrotu politykę strachu, zwątpienia i cynizmu, politykę, w której niszczymy siebie nawzajem, zamiast budować kraj – mówił swoim zwolennikom po czwartkowym zwycięstwie w Iowa. Obama urzekł gwiazdę telewizji Oprah Winfrey, której poparcie zapewne przysporzyło mu zwolenników. Nie zaszkodziło mu nawet szczere wyznanie, że w młodości palił marihuanę i zażywał kokainę, za co zazwyczaj politycy obrywali. Dwie książki autorstwa Obamy znalazły się na liście bestsellerów.

Jako pierwszy czarnoskóry prezydent Obama mógłby pokazać światu nową twarz Ameryki, która być może przestałaby szukać kolejnych „osi zła”. Opowiada się za sprawnym wycofaniem wojsk z Iraku. Jako syn muzułmanina mógłby lepiej zrozumieć kraje islamskie.

Ma jednak stosunkowo małe doświadczenie polityczne. Według krytyków jego program gospodarczy jest pełen populistycznych haseł. Obiecuje ubezpieczenie zdrowotne dla wszystkich, oczekując, że zapłacą za to bogaci, podobnie jak za godziwe pensje dla nauczycieli. „Może i Obama uosabia zmianę, ale – by wygrać – musi jeszcze wiedzieć, jak ją przeprowadzić” – pisał „The Economist”.

—awi

Dobrze wiedział jako człowiek od lat odpowiedzialny za organizację prawyborów swej partii w tym hrabstwie, że stało się coś niezwykłego. - Przyszło dwa razy więcej ludzi niż w najlepszym roku, jaki pamiętam. Przestraszyłem się, że nie poradzimy sobie z tak wielkim tłumem - dodaje.

"Wielki tłum" oznacza w Atlantic kilkaset osób, bo tyle pojawiło się tego wieczora w ośrodku. Według ostatniego spisu ludności miasteczko ma 7 tysięcy mieszkańców. Osadnicy, którzy je zakładali w połowie XIX wieku byli ponoć przekonani, że są w połowie drogi między Atlantykiem i Pacyfikiem. Postanowili z tej okazji nadać miejscowości nazwę któregoś z oceanów, ale nie mogli zdecydować, który wolą. Według lokalnych podań o wszystkim zadecydował rzut monetą. Wypadło na Atlantic. Ale na próżno wypatrywać tu fal i nasłuchiwać krzyków mew. Gdzie nie spojrzeć i gdzie nie pojechać - płasko, monotonnie i cicho. Z perspektywy Atlantic odległa o sto kilometrów senna stolica stanu Des Moines wydaje się ruchliwą metropolią.

Pozostało 89% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021