Barack Obama i Hillary Clinton wystąpili wspólnie na wiecu w Unity (Jedność), co miało być symbolicznym zakopaniem topora wojennego. – Dobrze wiem, jak bardzo będziemy w najbliższych miesiącach i latach potrzebować pomocy Hillary i Billa Clintonów, zarówno nasza partia, jak i nasz kraj – mówił Obama do zebranego w Unity tłumu. Szkopuł w tym, że z pomocą byłego prezydenta może być problem: Bill Clinton żywi głęboką urazę do senatora z Illinois.
Choć od jego zwycięstwa minęły już prawie cztery tygodnie, obaj panowie nie rozmawiali ze sobą nawet przez telefon, mimo że choćby kurtuazyjna rozmowa ostatniego demokratycznego prezydenta ze świeżo namaszczonym kandydatem tej partii wydawała się jak najbardziej na miejscu. To, że do takiej rozmowy ma dojść w najbliższych dniach, nie musi wcale oznaczać przełomu. Według brytyjskiego dziennika „Daily Telegraph” eksprezydent jest tak wściekły na partyjnego kolegę, że powiedział jednemu z przyjaciół, iż poprze Obamę, jeśli ten „pocałuje go w d...”. Skąd taka gorycz u zahartowanego w wyborczych bojach byłego przywódcy? Według źródeł w Partii Demokratycznej chodzi o ataki Obamy na rządy Clintona w latach 90. Podczas wielomiesięcznej walki wyborczej z byłą pierwszą damą Obama wielokrotnie powtarzał, że choć ceni państwa Clintonów, to reprezentują oni „starą politykę” i „to, co jest chore w Waszyngtonie”. „Osiem lat Clintonów spo-wodowało ogromne straty dla Partii Demokratycznej” – twierdził sztab Obamy w rozsyłanych ulotkach wyborczych, obarczając administrację Clintona winą za przerwane dopiero niedawno pasmo republikańskich sukcesów.
Parę dni przed końcem prawyborczej kampanii Clinton dawał wyraz rozgoryczeniu. Podczas wystąpienia w Dakocie Południowej zarzucił czarnoskóremu senatorowi, że „bezczynnie przyglądał się”, jak media i przeciwnicy jego żony zarzucają jej „biały rasizm”. – Obama nie zrobił nic, by powstrzymać te oszczerstwa – mówił. Z drugiej strony sztab Obamy nie jest przekonany, że wsparcie Clintona jest pożądane. Owszem, jego żona, pierwsza kobieta, która miała realną szansę na prezydenturę, i ulubienica białych, gorzej wykształconych wyborców w wielu kluczowych stanach północnego wschodu Ameryki, może być niezwykle przydatna. Ale jej mąż – niekoniecznie. Zdaniem wielu obserwatorów Bill Clinton, który miał być wielkim atutem kampanii żony, okazał się balastem. Wiele jego wypowiedzi wywoływało kontrowersje, zamiast wyważonego męża stanu wyborcy widzieli zionącego jadem pana w średnim wieku. – To nie ten sam człowiek. Utracił dawne umiejętności – mówi „Rz” politolog i ekspert od badania opinii publicznej Kenneth Warren.
masz pytanie, wyślij e-mail do autora