Już w przyszłym roku Litwa może odczuć poważne braki energii. Zgodnie z umową zawartą przed przystąpieniem do Unii Europejskiej musi bowiem do 2009 roku wyłączyć swoją elektrownię atomową w Ignalinie wybudowaną w czasach ZSRR. Oznacza to konieczność importowania energii i nawet dwukrotny wzrost jej cen. Sytuację mogłoby poprawić dopiero wybudowanie wspólnie z Polską, Łotwą i Estonią nowego reaktora atomowego. Jednak na razie kraje te nie są w stanie dojść do porozumienia w sprawie udziałów inwestycji.
Jak nieoficjalnie mówi nam litewski urzędnik państwowy, jednym z pomysłów na uniknięcie kryzysu energetycznego może być wycofanie litewskiego sprzeciwu wobec niemiecko-rosyjskiego gazociągu Nord Stream, omijającego państwa bałtyckie i Polskę. Wszystkie te kraje do tej pory solidarnie bojkotowały projekt, uważając go za zagrożenie dla ich interesów. W zamian za wycofanie sprzeciwu Litwa chciałaby dostać od władz w Berlinie wsparcie w walce o przedłużenie funkcjonowania elektrowni w Ignalinie. Prawdopodobnie sprawa zostanie poruszona podczas wizyty niemieckiej kanclerz Angeli Merkel w Wilnie pod koniec sierpnia. – Jestem drugi tydzień na urlopie i nic nie słyszałem o takim planie – ucina minister gospodarki Litwy Vytas Navickas. Polityk nie chce komentować, na ile realna jest taka umowa pomiędzy Berlinem i Wilnem.– Litwa i Polska współpracują w sprawie energii i Wilno poinformowałoby nas o zmianie stanowiska. Na razie takich sygnałów nie było – zapewnia szef Biura Spraw Zagranicznych Kancelarii Prezydenta Mariusz Handzlik.Ale jak podkreślają Litwini, jeśli nie uda się przedłużyć funkcjonowania elektrowni atomowej, ich kraj stanie się całkowicie zależny od Rosji. Litewskie elektrownie są bowiem napędzane rosyjskim gazem i mazutem. Oprócz tego Rosja ma monopol na dostawy na Litwę gazu ziemnego, a także zaopatruje w ropę jedyną na Litwie rafinerię w Możejkach. Zdaniem naszych rozmówców za wycofanie się z bojkotu inwestycji Litwa mogłaby próbować wynegocjować niższe ceny dostaw.
1500 megawatów mocy ma elektrownia atomowa w Ignalinie, którą Litwa ma zamknąć w 2009 roku
Rosja i Niemcy nie ukrywają, że zależy im na jak najszybszym rozpoczęciu budowy gazociągu. Pierwotnie zakładano, że zacznie on pompować gaz z Rosji w 2011 roku, ale protesty państw regionu Morza Bałtyckiego opóźniają rozpoczęcie prac. Głównym argumentem jest zagrożenie, jakie stanowi inwestycja dla środowiska naturalnego, a jednym z najgłośniej protestujących krajów była do niedawna Polska.
Szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski, jako minister obrony narodowej w rządzie PiS porównał ten projekt do paktu Ribbentrop – Mołotow. Rząd Donalda Tuska już tak stanowczo nie protestuje. Politycy koalicji nie zajęli oficjalnego stanowiska nawet, kiedy były prezydent Aleksander Kwaśniewski stwierdził, że Polska powinna się włączyć do niemiecko-rosyjskiej inwestycji, jeśli nie uda się jej zablokować. – Nasz sprzeciw wobec gazociągu jest niezmienny – podkreśla szef sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Krzysztof Lisek z PO. Jednak niemiecka dyplomacja interpretuje brak oficjalnych protestów jako istotną zmianę atmosfery wokół kontrowersyjnego projektu.