Sean Aday, profesor George Washington University w Waszyngtonie
Rz: Amerykańskie konwencje wyborcze przerodziły się w wielkie przedstawienia, starannie wyreżyserowane i pełne teatralnych efektów. Komu to potrzebne?
Sean Aday: Chodzi przede wszystkim o to, by nie zanudzić widza. Trzeba pamiętać, że konwencje adresowane są przede wszystkim do telewidzów. Człowiek, który włącza wieczorem po pracy telewizor i widzi w nim coś nudnego, zmienia kanał. Jeśli chce się przyciągnąć jego uwagę i ją utrzymać, trzeba przygotować coś atrakcyjnego, dobry show. Część teatralnej atmosfery jest też sztucznie wytwarzana przez media, które na przykład wyolbrzymiają niesnaski między Obamą i Hillary Clinton.
Skoncentrowanie się na programie partii zniechęciłoby odbiorców?
Konieczne jest zachowanie równowagi. Zbyt duży nacisk na kwestie programowe może zniechęcić widza, z kolei nie można sobie pozwolić na całkowite ich pominięcie, bo wyborca chce wiedzieć, co politycy zamierzają zrobić w takich sferach jak gospodarka, polityka zagraniczna, bezpieczeństwo narodowe czy służba zdrowia.