Kilkadziesiąt osób zabitych, setki rannych, dziesiątki tysięcy bez dachu nad głową – dopiero w obliczu takich faktów władze stanu Orissa (nad Zatoką Bengalską we wschodnich Indiach) podjęły stanowcze działania, by zakończyć trwające od 24 sierpnia pogromy. W piątek nie wpuszczono do stanu Praveena Togadii, lidera radykalnej Światowej Rady Hinduskiej (VHP), który swoimi wypowiedziami podburzał do ataków.
Togadia chciał uczestniczyć w tzw. yatra – procesji z prochami swamiego (czyli duchownego) Lakshmananandy Saraswatiego, głównego prześladowcy chrześcijan w Orissie, zastrzelonego 23 sierpnia. Władze nie wyraziły zgody na wizytę Togadii, obawiając się nowych zamieszek.
Impulsem do pogromu, który zaczął się 24 sierpnia, była właśnie śmierć Saraswatiego.
Przywódcę duchowego nacjonalistów z VHP napastnicy dopadli w jego aśramie (siedzibie hinduskiego mędrca). Wrzucono tam granaty, w wyniku wybuchu zginął duchowny i jego czterech uczniów.
Policja ogłosiła, że zamachu dokonali prawdopodobnie działający w okolicy maoistowscy partyzanci, ale hinduiści nie dali temu wiary. Fanatyków rozpaliła pogłoska, że atak zorganizowali chrześcijanie. Trudno się zresztą temu dziwić, bo to właśnie Saraswati był w Orissie głównym organizatorem kampanii nienawiści przeciw wyznawcom Chrystusa.