O fotel prezydenta Słowacji walczą urzędujący prezydent Ivan Gaszparovicz popierany przez dwa najsilniejsze ugrupowania lewicowego rządu premiera Roberta Fico i wiceprzewodnicząca liberalno-prawicowej Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (SDKU) Iveta Radiczova.
Wybory są próbą sił między lewicową koalicją a liberalno-prawicową opozycją byłego premiera Mikulasza Dzurindy. W pierwszej turze 21 marca popierany przez rząd i publiczne media Gaszparovicz uzyskał 46 procent głosów. Radiczova, której nie dawano zbyt wielkich szans, otrzymała aż 38 procent. Ponieważ do urn poszło tylko 43 procent uprawnionych, każdy z kandydatów starał się przed drugą turą zmobilizować ponad dwa miliony niezdecydowanych.
„Przez trzy lata lewica opanowała wszystkie najważniejsze organy w państwie: rząd, parlament i urząd prezydenta. Prawicowy prezydent mógłby kontrolować władzę. Miałby prawo brać udział w posiedzeniach rządu. Zatwierdzać członków gabinetu, podpisywać ustawy parlamentarne i otrzymywać raporty służb bezpieczeństwa” – komentował dziennik „SME”.
Głównym celem kampanii była walka o zaktywizowanie półmilionowej węgierskiej mniejszości narodowej mieszkającej na południu kraju. Większość Węgrów odrzuciła Gaszparovicza, który, podobnie jak rząd, oskarżał ich o próby wywalczenia autonomii samorządowej, kulturowej i terytorialnej. Radiczova zachowała dystans i to spodobało się Węgrom, ale podczas pierwszej tury wyborów większość z nich pozostała w domach. Aby przekonać Słowaków, że Radiczova zdradza swój naród, koalicyjna, nacjonalistyczna Słowacka Partia Narodowa (SNS) posunęła się do prowokacji. Jej działacze wydrukowali i rozrzucili w całej Słowacji tysiące ulotek z porterem Radiczovej i zapewnieniem kandydatki, że po wyborach przyzna Węgrom autonomię terytorialną.
– Większość Słowaków zdystansowała się od tej prymitywnej agitacji, a wzburzeni Węgrzy, którzy zbojkotowali pierwszą turę, zapowiedzieli, że pójdą do urn. Nietrudno zgadnąć, na kogo będą głosować – mówi „Rz” politolog Marian Leszko.