Decyzję podjęto na posiedzeniu grupy roboczej ukraińsko-rosyjskiej komisji międzyrządowej. Ukraiński minister oświaty Dmytro Tabacznyk uważa, że „nauczyciele historii są ludźmi przygotowanymi do przyjmowania różnych punktów widzenia, także tych dyskusyjnych”, a podręcznik może dać „więcej wiedzy dzieciom, które już same wyciągają wnioski w tej czy innej sprawie”.
Tabacznyk to najbardziej kontrowersyjny członek ukraińskiego rządu. Opozycja twierdzi, że tekę ministra dostał za wstawiennictwem Moskwy, a on sam m.in. negował istnienie Wielkiego Głodu w latach 30. XX w. (podczas sztucznie wywołanego przez Stalina głodu zmarły miliony Ukraińców) i niechętnie wypowiadał się na temat Galicji Wschodniej, czyli najbardziej nacjonalistycznie nastawionych obwodów – lwowskiego, tarnopolskiego i iwanofrankiwskiego (d. Stanisławów).
– Pomysł stworzenia podręcznika dyktowanego przez obce państwo trzeba ocenić negatywnie – powiedziała „Rz” Switłana Kononczuk z Ukraińskiego Niezależnego Centrum Badań Politycznych. – Czym innym są dyskusje historyków, na przykład polskich i ukraińskich, a czym innym wspólny podręcznik. Rosja będzie chciała zawrzeć w nim swój imperialny punkt widzenia – dodaje.
Deputowany do lwowskiej rady obwodowej z opozycyjnej Naszej Ukrainy Ołeś Starowojt jest zdania, że napisanie wspólnego podręcznika jest po prostu niemożliwe. – Jestem historykiem z wykształcenia i wiem doskonale, że ten sam fakt może być rozmaicie interpretowany, bo każdy naród ma inną pamięć historyczną – mówi „Rz”. – Nie ma powodu do pisania wspólnej książki. Ważne jest co innego: aby podręcznik pisali nie politycy, ale naukowcy, i aby oceniając dawne wydarzenia, starali się je umieścić w kontekście historycznym – twierdzi.
Prof. Andrzej Chojnowski, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, także jest nastawiony krytycznie do tego pomysłu. – To się nigdy nie udaje. Jest taka tendencja, by za wszelką cenę uzgadniać jeden wspólny pogląd, ale w nauce niczego nie powinno się narzucać – wskazuje.