W drugiej turze wyborów 50-letniego Michela Martelly'ego zamierzało poprzeć 51 proc. Haitańczyków. 70-letniej Mirlande Manigat sondaże dawały 46 proc. Rywali różniło wszystko prócz obietnic.
Miejsca pracy, lepsze służba zdrowia i szkolnictwo, modernizacja rolnictwa – to hasła powtarzane przez wszystkich polityków od przywrócenia demokracji na Haiti pod koniec lat 80. zeszłego wieku. Cele te nigdy nie zostały zrealizowane m.in. z powodu klęsk bezustannie spadających na kraj.
Do urn poszli w niedzielę wyborcy koczujący w obozach utworzonych po trzęsieniu ziemi ze stycznia 2010 r., w którym zginęło ćwierć miliona ludzi, a kilka razy więcej straciło dach nad głową. Sondaże pokazywały, że polityczny nowicjusz Martelly (pseudonim Słodki Micky) obiecujący, że skończy ze skorumpowanym systemem, i powtarzający, że ma czyste ręce, okazał się bardziej przekonujący niż pani Manigat, która już zaznała władzy, najpierw jako pierwsza dama, później jako senator.
Choć mówiła o „pokoleniowej zmianie warty", nie porwała młodych Haitańczyków wegetujących z powodu bezrobocia (70 – 80 proc.) i skazanych na przestępczość, by przetrwać. Na wiece jej rywala młodzi wyborcy biegali z takim entuzjazmem jak na jego koncerty. „Swój chłop" ściągający spodnie na scenie podbił ubogie dzielnice Port-au-Prince, których głosy zapewniały kiedyś zwycięstwa Jean-Bertrandowi Aristide'owi.
Prezydent nędzarzy (80 proc. Haitańczyków żyje poniżej progu ubóstwa) wprawdzie w 2004 r. musiał uciekać z kraju, ale ponieważ jego następcy okazali się nie lepsi, grzechy byłego księdza zostały wybaczone. Można się było o tym przekonać w piątek, gdy Aristide wrócił do Port- au-Prince z wygnania w RPA. Obojgu kandydatom zrzedły miny, bo wiadomo, że były prezydent znów zacznie mieszać, a jego partia Fanmi Lavalas rozkwitnie kosztem innych ugrupowań.