Korespondencja z Waszyngtonu
Na pierwszy rzut oka wyglądają bardzo podobnie. Tłum spontanicznie zebranych ludzi z banerami, plakatami i gwizdkami, którzy robią mnóstwo hałasu, wykrzykując hasła pełne niezgody na obecny system polityczny i sposób zarządzania gospodarką.
Pierwsi to jednak konserwatyści, którzy stworzyli przed ostatnimi wyborami do Kongresu tak zwaną Tea Party. Dzięki niej republikanom udało się zmobilizować prawicowy elektorat tak skutecznie, że wielu pewnych kandydatów Partii Demokratycznej nie miało szans na zwycięstwo. Drudzy to lewicowcy, którzy wyszli ostatnio na ulice amerykańskich miast, aby walczyć z „chciwością wielkich korporacji" i nierównościami społecznymi oraz żądać wprowadzenia wyższych podatków dla najbogatszych.
Manewr republikanów z Tea Party próbują powtórzyć teraz demokraci, starając się zdobyć przychylność lewicowych demonstrantów. I dzięki nim wygrać przyszłoroczne wybory do Białego Domu i do Kongresu. Szczególnie że ruch ten z tygodnia na tydzień staje się coraz silniejszy.
Zwolennicy Occupy Wall Street w centrum Nowego Jorku protestują już od miesiąca, a w ostatnim tygodniu wyszli również na ulice Waszyngtonu, Los Angeles, Filadelfii oraz wielu innych amerykańskich miast. Ruch zyskuje też poparcie kolejnych związków zawodowych. – Nie trzeba być geniuszem, żeby zobaczyć, że można go wykorzystać do zmobilizowania i pobudzenia demokratycznego elektoratu. Ten ruch ma ogromny potencjał – mówi Steve Rosenthal, wieloletni strateg demokratów i szef waszyngtońskiej The Organizing Group.