Buntownicy z tzw. Kongijskiej Armii Rewolucyjnej (znanej także jako organizacja M23) po kilku miesiącach walk partyzanckich zdecydowali się na zaatakowanie w tym tygodniu miasta Goma, centrum administracyjnego w prowincji Kivu na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga. Zajęli także pobliskie miasto Sake i maszerują na Bukavu, co może świadczyć o tym, że szykują się do większej ofensywy.
Rzecznik przywódcy rebeliantów, osławionego watażki Bosco Ntagandy już zapowiedział „marsz na Kinszasę". Biorąc pod uwagę, że Ntaganda (notabene poszukiwany za zbrodnie wojenne przez Międzynarodowy Trybunał Karny) ma pod bronią ok. 6 tys. bojowników, zapowiedzi takie brzmią na razie jak buńczuczne przechwałki, jednak ciesząca się cichym poparciem sąsiednich Rwandy i Ugandy organizacja jest w stanie szybko zmobilizować większe siły, tak jak stało się to podczas walk w 2008 r.
Wszystko to budzi obawy przed wznowieniem wojny domowej, która w latach 1998–2003 objęła cały wschód i północ Konga, okazując się najkrwawszym konfliktem w historii Afryki. Według szacunków zginęło wówczas ok. 4–5 mln ludzi, a z terenu walk donoszono o aktach niezwykłego okrucieństwa, łącznie z kanibalizmem.
Już teraz lokalne walki znów zmusiły do ucieczki z domów ok. pół miliona osób. Dokładna liczba ofiar nie jest znana, choć z okolic Gomy, która padła w zasadzie bez oporu, znów docierają informacje o rabunku, gwałtach i zabójstwach.
Wybuch nowej rebelii na kilka dni przed zapowiedzianymi na 28 listopada wyborami (zaledwie drugimi w 40-letniej historii państwa) to kolejny dowód słabości rządów prezydenta Josepha Kabili. Kongo uważane jest za tzw. państwo upadłe, w którym administracja państwowa nie jest w stanie zapewnić sprawowania władzy przez rząd i elementarnych świadczeń dla obywateli (w rankingu magazynu „Foreign Policy" niżej znalazły się tylko Somalia, Czad i oba państwa sudańskie). Prezydent USA Barack Obama uznał ten kraj za obszar katastrofy humanitarnej.